21.01.2013
Znowu wygrałem kolejne zawody - Tomek Dakti Daktera
Bunker leżał zwyczajnie tam gdzie chciał. Na środku bramy. Przypominał zeszłoroczny czarno-biały model Race RRD. Wymiar też ten sam. Tak samo szerokie szabliste kształty łapy.
Waga tylko trochę większa, coś około 70 kg. Bunker wiedział kogo wpuścić, a na kogo mruczeć pokazując poprzez uchylone wargi wymiar swoich ogromnych psich zębów. To wystarczyło, aby odstąpić i wycofać się na deptak. Obładowany kite'owymi tobołami, przekraczając po raz pierwszy bramę, przechodząc nad jego futrem, miałem pewne wątpliwości, czy to krok w dobra stronę. Ale Bunker ich nie miał. Sobie znanym sposobem wyczuwał, a może dostał wcześniej do przeczytania listę zawodników ostatniej finałowej edycji KTE (Kitesurf Tour Europe) w Barcelonie. Można powiedzieć, że czekał na nas. Nie na kibiców i gapiów, którzy co chwila chcieli przekroczyć linie bramy i dostać się na teren zarezerwowany tylko dla zawodników. Każdego dnia od 8 rano czekał na nas dając temu wyraz sporadycznym machnięciem ogona, jakby odhaczając listę. Tolerował plączące się czasami z jego łapami linki wystające z pokrowców po kitach i deski wleczone po jego grzbiecie. W końcu sam wybrał to miejsce i taka robotę. Leżąc na hamaku za bramą, spakowany po zawodach czułem, że coś mnie ciągnie w kierunku bramy. Obróciłem głowę. Bunker gapił się na mnie. Zwyczajnie patrząc prosto w oczy w plątaninie nóg omijających go przechodniów. I w tym problem. Uwziął się na mnie wyraźnie. Gapił się, jakby chciał mi coś powiedzieć. Bunker wie co robi. Ale czy ja aby na pewno? I wtedy zrozumiałem. Wygrałem kolejne zawody.
Do Barcelony pojechałem z nadzieją na dobrą pozycję, karmiony medalowym sukcesem z zeszłego roku. Poprzedzające zawody w La Baule-Escoublac we Francji nie odbyły się z powodu braku wiatru. Pojechałem na nie zadowolony mimo obaw o skutki kontuzji, której nabawiłem się w ostatnich dniach sierpnia na Rodos. Potargało mnie wtedy okrutnie i złamałem żebro. Leżakowałem tydzień na plaży, a potem dwa miesiące w domu bez pływania. Kilka dni rozgrzewki przed zawodami w La Baule pływałem, biorąc silne leki przeciwbólowe. Odbyła się niestety tylko sesja pokazowa na wyspie dla zawodników, coś na otarcie łez. Byli wszyscy najlepsi. Byłem dobrze przygotowany. Pokazałem kilka różnych trików z blinda co wzbudziło duże zainteresowanie. Obserwowałem przyszłych rywali. Każdy z nas silił się na jak najlepszy występ. Nie było sędziów, publiczności. Byliśmy sędziami dla siebie nawzajem. Było dobrze. Wziąłem 2 tabletki ketanolu. Moja wątroba dała radę i wytrzymała podwójną dawkę.
W La Baule dobrze wylosowałem. To zawsze i każdemu pomaga. Mogłem liczyć na sukces.
La Baule to na szczęście nie tylko kite'owanie i marudzenie na plaży. Dobra Marina. W La Baule miałem przyjemność poznać grupę race zrzeszoną w tym klubie. Obdarzony przez rodziców starszą siostrą nie wyobrażałem sobie sytuacji, w której 5 dziewczyn kąpie się w 25 minut mając do dyspozycji jeden prysznic. Warto było przyjechać tyle kilometrów aby to zobaczyć. Wpadliśmy do nich na chatę wykąpać się wieczorem po pływaniu i normalnie wspólnie spędzić wieczór, pomarudzić i posmęcić. Spędziłem pod prysznicem chwilę, a woda sięgała mi prawie do kolan, próbując przedrzeć się na zewnątrz. Doświadczenie wspólnego prysznica z siostrą pozwoliło mi uratować chatę przed zalaniem. Usunięcie wiadra włosów metrowej długości zaplątanego w sitko nie stanowiło problemu.
Już histerycznie będąc we Francji poszukuję w marketach dżemu figowego w cenie 1 euro. I znajduję go. 10 słoików schowaliśmy do bagażnika, 2 z nich a do tego 2 bagietki rzuciłem na stół ze zgromadzonymi wokół niego leniwie rozczesującymi mokre włosy dziewczynami. Były już po kolacji, poza tym dieta czyni mistrza, a nie przypadkowe zajadanie się złomem. Nie jedzą. Magda/trener-kat/ z dumą w oczach i przewrotnym uśmiechem na twarzy poszła brać prysznic.
Wiedziała. Zrobiłem kilka całkiem malutkich kanapeczek. Tak na początek. Niestety końca nie było. Już zanim woda zaczęła hałasować pod prysznicem słoiki były wylizane, a z bagietek zostały tylko puste opakowania.
Oczywiście Francja znana jest z telewizyjnej gościnności i ją chcieli okazać organizatorzy KTE.
Nie dawali zwyczajowych śniadań i obiadów, ale jakieś resztki z sąsiednich restauracji, w końcu postanowili zaprosić nas, zawodników do klubu żeglarskiego na wieczorne party. Dziewczyny miały już rozczesane włosy, my byliśmy wykapani i przezornie wcześniej najedzeni. Jedziemy pod wskazany adres i tu zaczynają się schody. Gościnność ta wyglądała mniej więcej tak.
Przed miasteczkiem jadąc z campingu natrafiliśmy na policję i dmuchanie. Jedziesz dalej pod warunkiem, że wypiłeś pół butelki wina lub wcale. Reszta jedzie, ale z powrotem do domu. W sobotę na wieczorne balety do miasta mogą wjechać tylko Ci, co ewentualnie wydadzą trochę pieniędzy na żarcie, francuskie wino i sery. Dla reszty szkoda miejsca. Nic nie kupią. Wysłaliśmy sms-a z tą roztropną informacją do reszty teamu. Dziewczyny nie wymiękły i kontynuowały jazdę w kierunku policyjnej kontroli, miały forsę, chłopcy postanowili zdobyć klub na plaży na piechotę. Klub oczywiście był, ale nie pod tym adresem. Mijaliśmy na zmianę liczne zawodnicze samochody szukające anonsowanej wyżerki, oni pytali nas, a my ich. Po godzinie zabawy w kotka i myszkę z organizatorami, ktoś zobaczył jeden z samochodów sędziego w bocznej ulicy. Kilka sms-ów i wszyscy wiedzieli gdzie dają zamiast wyżerki po kawałku naleśnika z nutellą lub krewetką. Dawali też po szklaneczce fermentującego jeszcze wina. Masakra, ale jak kryzys to kryzys i nie wszyscy goście, miejscowe tuzy, przyjechali pod Club żeglarski w La Baule Bentley'ami w wersji cabrio. Było niestety kilka Porsche i marnych Mercedesów SL-ek z Brabusami na masce. Kryzys jak się patrzy. Obywateli "Zielonej Wyspy" on nie dotyka. Bryk takich jak nasze oryginalne zawodnicze wózki nie było. Chłopaki przyjechali z Gdańska germańskim pocztylionowozem, Dobra Marina ogromną przyczepą ze sztywnym dachem, a my barakowozem z nosem lub dziobonosem, będzie o tym wyrazie dalej.
Sporo wygrałem w La Baule. Napompowałem Maxowi kite'a i dostałem zaproszenie, z czego cieszę się najbardziej, na wspólne treningi z Dobra Mariną.
KTE/Kitesurf Tour Europe, w Barcelonie odbyły się na początku listopada. Adres zawodów to plaża w Castelldefels 20 km na południe Barcelony. Wklepałem to do internetu i byłem na stronie szkoły kite'owej w Castelldefels o nazwie Bunker. I w tym była cała prawda. Bunker nazwa rozumiana w wielu językach, a konstrukcja szkółki-bazy podobna do nazwy. 2000 m2 terenu ogrodzone 3 metrowym murem z małym piętrowym budynkiem, basenem, krzakami, drzewami, magazynem na sprzęt , zewnętrzną kuchnią zapleczem socjalnym, stołami, krzesełkami itp. i oczywiście z bramą. Tam też odbyły się zawody. Piękna, ogromna plaża z ciepłą wodą i temperatura powietrza w listopadzie: 20 stopni.
Dobrze wylosowałem. W kolejnym heat-cie miałem płynąć z Johnno Scholte Znam Go bardzo dobrze. Nie widziałem problemów. Standardowe triki trochę z blinda, z backmobe'em do wrapped powinny załatwić temat. Obaj zeszliśmy z wody razem ze świadomością mojej wygranej. Zrobiłem 9 trików bez przymoczenia. Johnno zrobił 8 w tym 4 przymoczone tzw. butt check'i. Niestety sędziowie ocenili inaczej. Zgłosiłem chęć obejrzenia kart sędziowskich. Mam spore doświadczenie w produkcji na pojedynczej kartce papieru rozwiązań kilku zadań z mechaniki konstrukcji pisanych fragmentarycznie, jedne na drugich. Umiem odczytywać różne przypadkowe cyfrowe gryzmoły i pokreślone przerabiane tabele. Sami sędziowie byli zdziwieni tym, że wiem co napisali, bo sami tego nie rozumieli i to mnie wytłumaczyć nie umieli, bo nie rozumieli co chcieli, a chcieli co nie rozumieli. Totalna pomyłka ilości trików i ich rodzaju. W końcu dowiedziałem się, że przegrałem bo pływam za mało dynamicznie. Zrozumiałem, że liczyła się głównie ilość gleb i połamanych przy okazji nóg. Nie złożyłem protestu, może i źle gdyż następny heat został oprotestowany i powtórzony.
Liczyłem na 2 eliminację. Minęła dopiero 14, a następnego dnia miał być silny wiatr. Byłem też dobrze rozstawiony. Czekałem na swoją kolej. Bezskutecznie. Było parcie na race mimo że miało go nie być . Zawodnicy się ścigali, a organizatorzy zajmowali się głównie problemem ograniczenia liczby wyścigów, bo jak ich mniej to mniej liczenia, paliwa do motorówek i w końcu wcześniej można iść do domu. W dwa dni wyścigów ledwo rozegrali ich kilka i wyłonili zwycięzce drogą eliminacji najgorszych. O FS oczywiście zapominając. Wyjechałem z Barcelony z 9 pozycją. Podobno nauka która nic nie kosztuje, jest nic nie warta. Cena która zapłaciłem za tę lekcję nie była wysoka. Konkurenci spędzający 300 dni w roku pływając w różnych miejscach świata nie zrobili postępów w stopniu, który by mnie zawstydził. Gdyby nie kontuzja, złamane żebro i długa przerwa w kite'owym życiorysie mieliby spory ze mną kłopot. Gdybym mógł popływać choć pełne 4 miesiące w roku. Niestety to niemożliwe. Pogoń za zrozumieniem pojęcia naprężeń, rozwiązań linii wpływu, czy układów statycznie niewyznaczalnych zwycięża u mnie w walce o przywództwo w kite'owej lidze. Do domu wracałem dwa dni. Przejeżdżając granicę hiszpańsko/francuską zapomniałem o Barcelonie. Za dwa dni miałem kolokwium z mechaniki konstrukcji i do oddania projekt z fizyki budowli. Było o co walczyć. Dwa dni jazdy samochodem. Dwa dni kucia przesłaniane w chwilach zwątpienia wpatrzonymi we mnie psimi oczami, bieg w klapkach po korytarzu w poszukiwaniu sali z kolokwium z grupą angielską, a potem po przerwie z równoległą grupą polską z fizyki budowli. Gapią się przemiennie na mój opalony pysk i na klapki, w pogniecionym t-shirt'cie Dakti, samozwańczy jednoosobowy Team Polska. Parasolki na sznurkach, góra makaronu zamiast ciastka z kremem, siłownia zamiast piątkowo-sobotniej randki. A najgorsze te łapy z odciskami jak od łopaty. Asystent przegląda niecierpliwie kwit z podpisem Dziekana, mogę pisać. Po godzinie powiesił wyniki. Lista była krótka. Klapki zostają reszta wynocha na drugi termin. Znowu mam przechlapane. Zamknąłem oczy. Bunker machnął ogonem mogę zdawać ustny. Wygrałem kolejne zawody.
W Barcelonie poznałem tez troszkę inne niż podręcznikowe znaczenie słowa "wolność".
Po heat' cie z Johnno byłem wolny, tzn. ubrany jak na Komunię, wykąpany i generalnie wyluzowany, kręciłem się w strefie zawodów czekając na 2 eliminacje. Wolność ma swoje prawa i obowiązki i takowe spadły na mnie jak grom z "hiszpańskiego nieba", za sprawą promotorki reklamowanej na zawodach sesji kabrioletów MINI, głównego sponsora zawodów. Sprawa miała wyglądać następująco. Dostaję kabrioleta, długonogą blond cizię, zabieramy deski, ja swojego Xenona, miejscowego fotografa, po czym jedziemy do Barcelony pstrykać zdjęcia i filmy do reportażu z zawodów kręcąc marketingowy materiał dla MINI. Wróciłem, a w zasadzie wróciliśmy wieczorem. Fotograf zaginął w okolicach Sagrady Familii w czasie kłótni z policją, MINI kierowany przeze mnie chciał wjechać w obszar głównej bramy, bo inaczej nie mieścił się w kadrze, włada stanowczo za późno przyjechała, toczyła boje z kamerzystą na temat mi nie znany. Kamerzysta w końcu zaginął, a ja z blond panną szukałem drogi do domu, co nie było łatwe, gdyż jej nogi nie mieściły się przed przednim fotelem, co chcieli zweryfikować inni użytkownicy dróg podjeżdżając stanowczo za blisko, a o rozwiewanych włosach zasłaniających lusterko boczne nie wspominając. Na szczęście nie zabrakło paliwa, bo nie mieliśmy forsy ani dokumentów. Jeśli więc ktoś uważa, że nie warto było jechać na zawody do Barcelony to się myli. Ja wygrałem pierwszą nagrodę.
Nie sposób pisać o podsumowaniu roku nie wspominając faktów z jego początku, a w zasadzie z następstw działań końcówki roku 2011.
Krew się lała na KiteForum.pl. Przypadkowo ogłoszony konkurs na najlepszego kitesurfera 2011 roku wyłonił zwycięzcę. Przy okazji poznałem zdanie odmienne swoich "przyjaciół" o sobie i dowiedziałem się, że nie tylko nie zasługuje na nagrodę, ale jeszcze nie powinienem jej odebrać, gdyż to będzie mało" etyczno- estetyczne"/ dziobonosowe/. Gdybym nie miał własnego rozumu, to może i zawstydziłbym się troszkę i jeśli nie zaczerwienił naturalnie ze wstydu to co najmniej oblał sobie pysk kwasem siarkowym w nadziei, że wypali mi mózg, ale BUNKER nie każdemu przecież patrzył w oczy. Nagrodę ufundowaną prywatnie przez Jasia Lisewskiego odebrałem w sierpniu w Juracie na plaży.Dziękuję.
Ale nie była to pierwsza taka nagroda, która otrzymałem w 2012 r. W czasie zawodów w Chałupach otrzymałem wraz z dedykacją książkę, przewodnik, autorstwa mojego /piszę to z satysfakcją/ deczko 2x starszego kolegi z grupy race Andrzeja Fala. Nie jest łatwo ją przeczytać, jeszcze trudniej zrozumieć. Spróbuję. Dziękuję Andrzeju.
Początek roku to również ogłoszenie wyników w Konkursie na Najpopularniejszego Sportowca Warszawy. Konkurs ogłaszany jest od kilkudziesięciu lat. Załapałem się do niego, ponieważ byłem na podium Mistrzostw Europy. Przegrałem z piłkarzem Legii. Kibice kopanej nie dali mi szans, gdyż w przeciwieństwie od kibiców kite grają na swojego w każdej sytuacji.
Na moje szczęście chodziłem do kilku szkół. Mordowany przez rodziców odrabiałem lekcje. Wywalali mnie z jednej, trafiałem do drugiej. Francuska, niemiecka, brytyjska. Wszędzie miałem jakiś zaprzyjaźnionych kumpli, a oni zrobili zwyczajnie swoją robotę. Otrzymałem furę głosów, mało brakowało.
Akcja Promo zaczęła mi się podobać bardziej niż codzienne wiszenie na jednej ręce na drążku, który zafundował mi Papcio wzbogacając konstrukcję o wiszącą prawie w zasięgu ręki kiełbasą. Coś w stylu tresowania hipopotama podpatrzone na Travel Planet. Jak podskoczysz i złapiesz jest twoja /kiełbasa/. Dostałem propozycje wiszenia tym razem na plakatach w kilkunastu miejscach w Warszawie. Metro, tramwaj, kawiarnia, wejście do kina i Sexshopu. Wisiałem tam całą wiosnę, lato i marznąc trochę jesienią, reklamując kitesurfing i radość z jego uprawiania. Aha, Sexshop zamknęli. Podobno spadły obroty i mają straty. Mam więc szanse na jakąś mokrą robotę dla konkurencji. Już to widzę swoje zdjęcie przed sklepami z Ozonami, Cabrinhami, Northami, Naishami, Airushami, RRD itd. Wszyscy płacą, abym nie wisiał na plakacie przed sklepem. A jakbym tak zawisnął przed domami Centrum w Wawie, albo Pałacem w Wilanowie, na jednej ręce.......... Marzenia.
Plakaty /te prawdziwe/ były i są za szklanymi szybami, niektóre oświetlone. Gdyby nie to, pewnie zdobiłyby już ściany w wielu pokojach, a tak to wiszą sobie cierpliwie dając mi satysfakcję tegoroczną, a miejsca za szybami czekają na innych wisielców.
FORD i marzenia. Logistycznie już od dawna nie mogę dać sobie z tym rady. Nie mogę rzucić szkoły, pojechać na Antypody na 6 miesięcy po to, aby w pełni przygotowany stanąć do boju na początku czerwca. Jak na razie pozostaje mi nadzieja na to, że może pod koniec sierpnia kolejnego roku, w zawodach finałowych dopisze wiatr w Juracie, a ja będę dostatecznie przygotowany, aby podjąć walkę. Pozostaję, więc w terminie od czerwca do końca wakacji w fazie permanentnego treningu, a nie w fazie startów, co pociąga za sobą oczywiście marne wyniki.
Marzenia o chwale. Chciałbym i to bardzo kiedyś w przyszłości. Rzucić szkołę i w końcu wyrównując choć trochę szanse popływać tak porządnie, potem zapytać w czasie zawodów sędziów i zawodników czy są w stanie wymamrotać chociaż nazwy robionych przeze mnie ewolucji. Sam się dziwię, że taki buuufon ze mnie.
Z pływania w 2012 przygotowuję krótki filmik, coś dla zabawy, dla tych co myślą, że potrafią pływać i szukają pomysłu na kolejne schody. Jak na razie nie widziałem naśladowców i myślę, że przedstawione tu propozycje są za trudne, albo do niczego. Ocena zależy od oceny własnych umiejętności. Uzyskane opinie świadczą na razie o kłopotach w zrozumieniu jak je zrobić. A przecież to takie proste. Wszystkie te triki robi się normalnie, trzeba tylko płynąć tyłem do przodu. Oczywiście na Cabo, gdzie chwilowo studiuję konstrukcje żelbetowe jeździ się głównie popływać na fali.
Deska z dziobonosem lub nosodziobem /w zależności od światłego rozwiązania nawiedzonego skrobacza styropianu z Chin lub Tajlandii/ z jednej strony niby do pływania służy. Kształt ma zbliżony do deski do prasowania mojej mamy, ale tamta ma jeszcze nogi. Dwa dzioby, albo ich brak to profanacja /cytat z przychylnego mi głosu na kiteforum, ha, ha, ha/. Tak zresztą jak i brak falowego dedykowanego specjalnie na duże fale kite. Znam temat, bo PapaDakti poszukuje go latami jak widać niesamodzielnie. Stąd, oceniam, poważny problem zaczyna się robić gdy woda zaleje dziobonos, a do brzegu nie wiadomo w którą stronę. Pomimo tych doświadczeń nie szukałem na Cabo fal lecz jedynie płaskiej, gładkiej wody. I taką znalazłem, ale tylko miedzy falami. W załączeniu zdjęcie, filmik później. /Ali Baba i ja 41 nieszczęśnik, drzewko, SecretSpot o którym wszyscy wiedzą - taki slang/. Resztę chłopaków wymiotło. Mieli za długie nosy czy też dzioby /to slang surferski/ poza tym byli "strapless , lub w sandałach" /to z kolei podobno po angielsku i tez w slangu. Tym "strapless"/slang/dzibonosy wbijały się w wodę, a grupa w "sandałach" nie miała wody do picia i wszyscy pojechali do domu. PapaDakti nie chciał z kolei na to patrzeć. Dobrze, że kamera nie wymiękła, byliśmy więc we dwoje, ale zabrakło baterii i trzeba było wracać do domu, ciągle mam w plecy. Może wieczorem będzie trochę wiatru na Angulo, gdzie mają bar na plaży, ale za to totalny wiatrowy off i kamory. Same więc atrakcje i gratka dla rekinów tych, które jeszcze nie zostały wyłapane przez codzienne rybackie połowy. W Angulo mają za to czasami na kamiennym cyplu trochę fali i gładkiej wreszcie wody.
Wybrałem więc opcję najłatwiejszą w technice Acapulco /to mój wkład do nowych technik z krótkim filmikiem dla naśladowców/.
Zjeżdżając z fali tyłem do przodu patrzę sobie spokojnie na nią. Ona przyspiesza to i ja przyspieszam, gdy zwolni ustępując mi miejsca podskakuję i znowu jesteśmy w kontakcie. Taka zabawa. Polecam. Deski z tym dziobonosem nie próbowałem, poza tym nie ma na jej przodzie stateczników, jakby zabrakło, chyba z oszczędności. Poza tym ci dziobonosowcy ciągle mają problemy z utrzymaniem się na fali i ciągle o tym mówią. Jakaś choroba czy co. Może trzeba im korki wsadzić w uszy, żeby nie było tego hook'u, czy anhook'u /to też slang/. Bez sensu. Facet z korkami w uszach na fali na PuntaPreta. Wystarczy, że PapaDakti obkleja się cały plastrem opatrunkowym i po godzinie pływania ciągnące się za nim plastrowe odmoknięte dredy furkoczą strasząc poważnych surferów gdyż przypomina to Tutenhamona, który zerwał się posurfować w trakcie bandażowania. Wystarczy.
Opisywane wyżej sytuacje nie są moimi jedynymi osiągnięciami w stylu "plusów ujemnych". Kiteword wypuścił moja podobiznę na rozkładówce swojego pisma. W 2011r był to plakat, który zatytułowałem prywatnie "Dakti bez głowy". Odzwierciedlał on prawdę o jego przesłaniu. Przedstawiał moje zdjęcie, oczywiście w czasie kolejnej kite'owej ewolucji, z najnowszym modelem Xenona, mojego sponsora, ale fotograf czujnie pozbawił mnie na nim głowy. Liczyłem na to, że w kolejnych numerach będzie sama głowa przytwierdzona flakami do deski, potem może noga, albo i dwie, wątroba. Zacząłem śnić o sukcesie kasowym, kite'owym horrorze ze mną w roli głównej, a tu horror, ale na kiteforum. Popularność diabli wzięli, skończyła się wraz z umieszczeniem mojego zdjęcia tym razem z głową w numerach KiteWorlda 2012 r. i filmikach reklamujących sprzęt po otwarciu kiteforum.com.
PuntaPreta / ta wcześniejsza/ miała być pierwszym i jedynym wyjazdem 2012 r. przed rozpoczynającymi się w czerwcu 2012 r. zawodami Pucharu Polski. Wiało za mocno. 2 tygodnie próbowałem pływać na C4 7m2 Ozone. Brakowało mi mniejszego kite'a. Dopadły nas w końcu FALE i wylądowałem na Punta Precie z pewnością swobodnego sobie posurfowania na desce z nosodziobem. Takie amatorstwo dziobonosowo-surfowe. W końcu jakoś się pływa, nie wymiękałem na Tarifie przy falach pędzących w grudniu 2011 r. z oceanu zasłaniających horyzont i wlewających się do miasta to i tutaj dam radę.
Popełniłem podstawowy błąd zarozumialstwa. Zamiast pogadać i dowiedzieć się o zasadach pływania na Punta Precie rzuciłem się do wody, reszta to tylko błędy. Przy wietrze skosem od brzegu łatwo wyjechałem za linie załamujących się fal i ruszyłem do brzegu wybierając falę pierwszą z setu. Wjechałem w nią za wcześnie. Fala zaczęła się załamywać nad moją głowa, a ja zablokowany przez lokalesa, który wiedział gdzie trzeba wjechać, nie mogłem płynąc do przodu i uciekać , musiałem zwolnić, aby się z nim nie splatać. I to był koniec. 4 metrowy dziad zwalił się na mnie, wyrwał deskę i miotał mną jak oszalały. Na szczęście utrzymałem kite'a w zenicie. Wypłynąłem z piany. Do brzegu nie mogłem dryfować, gdyż wiatr wyciągał mnie w ocean, a więc znowu pod fale, a te waliły się w odstępach kilkunastosekundowych. Ucieczkę wyobrażałem sobie tylko płynąc wzdłuż brzegu. Kolejny dziad walił się na mnie, a ja robiłem kiteloopy i wyskakiwałem przedzierając się przez niego do góry. Nie byłem pewien, czy linki wytrzymają. Ciągnęło mnie w dół, linki pod naporem walącej się wody wyginały się w łuk ograniczając precyzję sterowania kitem. Wykonałem 4 "prawie" skoki przez walące się fale, wydostałem się na spokojna wodę i jakoś dopłynąłem do brzegu. Patrząc z pespektywy dzisiejszego dnia były to moje najpoważniejsze wygrane szczęśliwie w 2012 r. zawody.
Xenon. Wspiera mnie romantycznie kolejny rok deskami. Ja uczę je pływać, skakać robić różne freestylowe figury, w końcu lądować, tak aby nie połamały nikomu nóg. Blind-a nie muszę. Same to potrafią. Bo Blind nie jest techniką pływania. Jest Sztuką. Ale o tym opowiem w przygotowywanym filmie, w którym kite będzie tylko tłem.
To byłoby wszystko. Byłbym zapomniał. Raz w Wawie byłem na basenie. Miała fajny kostium kąpielowy. Ja skakałem ze słupka robiąc falę, a ona na niej w ślizgu osiągała glazurowaną krawędź basenu. W końcu rozbiła sobie głowę o barierkę i poszła do domu. Tak. Surfing to nie jest zajęcie dla każdego opalonego chłopaka. Potrzeba w nim trochę szczęścia, jak w normalnym codziennym życiu.
Tym co wytrwali, czytając cierpliwie ten tekst dedykuję sklecony pospiesznie kolejny film i trochę zdjęć oraz obietnicę, że w przyszłym roku napiszę więcej i jeszcze nudniej.
Dziękuję wszystkim Kolegom tym znanym i nieznanym, wszystkim życzliwie mnie wspierającym, którzy samą tylko swoją obecnością w moim otoczeniu zabarwiają mój świat na kolorowo. Do zobaczenia na wodzie w 2013 r.