Jak pisałem wcześniej, kiedy dojechaliśmy do Cannes było już późno i nie specjalnie mieliśmy gdzie spać. Hałas i ciągłe patrole policji stały nam na drodze. Czasami jednak z odrobiną szczęścia problemy się same rozwiązują. Bez szczególnego pomysłu co dalej zajęliśmy się degustacją wcześniej kupionego wina. Przysiadł się do nas miły Francuz. Zaproponowaliśmy szklankę, ale był muzułmaninem i to w środku Ramadanu, więc odmówił. Potem dołączyli się jego znajomi, zaczęliśmy opowiadać co my w ogóle tam robimy. Idea wyprawy im się bardzo spodobała i zaproponowali nam pomóc. Pierwszą noc, a w zasadzie już poranek spędziliśmy u Ichema, z męską częścią ekipy. Po południu, jak już się z łóżka zeskrobaliśmy, pojechaliśmy na plażę. Ja zabrałem się do pracy, a Dominika z dziewczynami poszła się smażyć. Tego wieczoru mieliśmy spać u Beverly i Sharleen, sióstr, które całkiem niedawno przeprowadziły się do Cannes. W nocy impreza, więc snu nie mieliśmy zbyt wiele.
Następny dzień miał być TYM dniem, czyli dniem, którego nie mogłem się doczekać. A mianowicie, dniem, w którym kupię świeże krewetki i przyrządzę je na plaży. Miały być wprawdzie kupione w porcie, a nie w sklepie i zrobione na plaży, a nie parkingu przy niej, powiedzmy, że było wystarczająco blisko. Te drobne niedogodności zrekompensowaliśmy sobie ilością, trzema rodzajami krewetek i świeżą bagietką. Krewetki obowiązkowo z czosnkiem i przyprawami, smażone na oleju z oliwek. Wyszło przepysznie.
Potem jeszcze trochę zabawy z longboardem i ruszyliśmy w stronę Hyeres, gdzie miało lada dzień wiać.
Nie, nie pojechaliśmy tak prosto, bo jeszcze był przystanek w Sant Tropez i słynnej plaży Pampelone, gdzie podczas gdy Dominika raczyła się kąpielami wodnymi i słonecznymi, ja zająłem się pierwszą drobną naprawą auta.
Do Hyeres dotarliśmy pod wieczór i jak zwykle nasze miejsce noclegowe było malownicze. No i udało się zaliczyć małą sesję kite'ową. Następnego dnia w końcu i Dominika skorzystała z wiatru, podczas swojej pierwszej lekcji kitesurfingu. Niestety była to zarazem jej ostatnia lekcja na wyprawie ze mną, gdyż następnego dnia z uwagi na tłumy ludzi na plaży i w wodzie, nie było warunków na kolejną lekcję. Wieczorem pakowanie i droga na lotnisko, gdyż niestety urlop Dominiki miał się ku końcowi.
Zostałem sam i zacząłem się zastanawiać nad kolejnym spotem. Znajomy polecał mi Sete, ale windguru radziło, że lepiej zatrzymać się wcześniej, kawałem pod Marsylią. Na mapie miejsce wyglądało bardzo ciekawie. Laguny, wydmy, piasek i nic szczególnie więcej. Stwierdziłem, że co mi szkodzi podjechać i zobaczyć. GPS niestety miał złe dane i droga, którą wybrał była zamknięta. Ale kilka słów kluczy, trochę gestykulacji i już jestem na dobrej drodze. Niezbyt długo jednak, bo asfalt szybko się skończył, potem szuter, pył, piasek i małe kamyczki. Trochę byłem zaskoczony jak zobaczyłem dwa wielkie kamienie na środku drogi. Dosłownie przecisnąłem się między nimi, ocierając o nie oponami. Jak się potem okazało Lagounes de Beouduc to park narodowy. A we Francji w parkach narodowych można sobie namiot rozbić :) Kamienie na drodze były natomiast blokadą dla tirów, które kiedyś tam wjeżdżały z tonami nagłośnienia, hektolitrami alkoholu i setkami ludzi. Po rave parties, które się tam odbywały zostawały śmieci, zniszczone wydmy i bezsenne noce ludzi, który przyjeżdżali tam po prostu odpocząć. Do najbliższej wioski jest stamtąd jakieś 30 km, więc taki imprezowy tir nie stanowi czegoś wymarzonego i oczekiwanego przez szukających ciszy i spokoju turystów odwiedzających to miejsce.
Teraz to prawdziwy kitesurfingowy raj. Przez 5 dni, które tam spędziłem setki latawców i aż jednego windsurfera. Nie wiem dlaczego tylko jednego, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy i korzystałem ze świetnych warunków wiatrowych. Poznałem dużo ciekawych ludzi, jadłem belgijski chleb na patyku z ogniska i w końcu w pełni wykorzystywałem potencjał auta i jego przygotowanie.
Kolejny przystanek to Montpellier, gdzie odwiedziłem starych znajomych. Trochę pracy było przy aucie. Bagażnik ciężko znosił ciężar sprzętu, więc z pomocą Freda i wózka widłowego z Lidla zdjęliśmy wszystko z dachu. Następnie przednia belka, która była najbardziej wycieńczona życiem, została wymieniona na dwie nowe. Przy okazji zamieniłem też miejscami bagażnik z namiotem, dzięki czemu mam łatwiejszy dostęp do rzeczy w bagażniku, a i plandeka od namiotu daje się teraz lepiej zakładać.
Te, wydawać by się mogło, drobne rzeczy, zajęły mi całe dwa dni. Nie chciałem więc już dłużej czekać i w nocy ruszyłem w kierunku Leucate. Prognoza na następny dzień była świetna. Moje plany popsuł jednak pewien kierowca ciężarówki, który upodobał sobie środek drogi, jako swój prywatny pas ruchu. Skosił moje lusterko, które wybiło mi boczną szybę. Następnie jakby nigdy nic, bez naciskania na hamulec pojechał dalej. Zawróciłem i zacząłem go gonić. Jazda po polach mu nie pomogła. Jak droga się skończyła w końcu się zatrzymał. Po angielsku oczywiście nic. Tylko jak zdarta płyta powtarzał "se bon". Jak "se bon" to gdzie moja szyba? Zrobiłem zdjęcie tablic i zacząłem dzwonić po policję. Jak byłem na linii, delikwent znowu uciekł. Z panią na linii udało się dogadać, ale w polskim stylu radiowóz się nie pojawiał. Przecież nikt nie zginął... No to dzwonię na ten numer jeszcze raz. Tłumaczę po angielsku o co biega, na co słyszę "ne parle angle" i słuchawka w dół. Zatkało mnie. Dzwonię jeszcze raz. Tym razem bez słowa słuchawka w dół. No kurcze pieczone, kogoś by mordowali a kolega ne-parle-angle: se la vie. Romantyczna frywolność na linii alarmowej powala.
Sprawa skończyła się na komisariacie następnego dnia. Po numerach auta faceta znaleźli i kazali przyjechać. Jak przyjechał to stwierdził, że to była moja wina, a uciekał bo ja byłem agresywny.
A moją "agresję" zobaczył w środku nocy, w oddalającym się aucie, bez lusterka wstecznego. Równie dobrze mógł powiedzieć, że myślał, że jestem kosmitą i chcę go porwać. W końcu auto miało światła, a wiadomo światła = kosmici.
Kolejny dzień zabawy z autem, szyby oczywiście nie było. Więc zamówiłem z dowozem do stacji za Leucate, a tymczasem dostałem piękną szybkę plexi w gratisie.
Po tym jak mnie Francuzi i Belgowie nastraszyli jak to niebezpiecznie jest w Hiszpanii już się miałem pytać, czy czasem może pancernych nie mają. Więc z lusterkiem od Renault Kangoo, dobranym z pomocą Silka z Norauto i szybą z plexi, ruszyłem do Leucate.
Miałem nadzieję, że uda mi się jeszcze popływać. Moje nadzieje rozwiał chłopak, który wodował latawiec z braku wiatru. Jak się okazało trochę go zwiało, więc pomogłem mu się ogarnąć i powiozłem w miejsce gdzie miał skuter. Swoją drogą to nie wiem czy to był bardziej skuter, czy bardziej power tape, ale jeździł. Poznałem jeszcze wtedy Oliviera i Katerinę, parę kitesurferów ze Szwajcarii, więc wieczór minął miło. Następny dzień to fajny wiatr i nowe znajomości z ludźmi z całej Europy. La Palme to pierwsze miejsce od Rugii, gdzie woda była płytka, więc można było trochę nowych rzeczy popróbować. Nie zachęcały tylko meduzy wielkości melona. Na szczęście w kontaktach z meduzami obowiązuje zasada z dużej burzy mały deszcze, więc nie były zbyt parzące. Potem w Hiszpanii widziałem jeszcze większe okazy.
Z ciekawych ludzi spotkałem tam jeszcze młodego chłopaka, który przyznał się, że aby móc uprawiać kitesurfing hodował marihuanę. Z tego co widzę, w Hiszpanii taki "biznes" jest jeszcze bardziej popularny. Tylko, że prawo jest też bardziej liberalne.
Następny przystanek to Saint Cyprien. Wiatru niestety za mało, ale za to ciekawi ludzie, o których już pisałem.
Następnego dnia szyba w aucie wróciła na swoje miejsce. Jeszcze miłe spotkanie z kolejną starą znajomą, która miała praktyki w Banyuls-sur-Mer i Hiszpania.
Zaklinałem wiatr pizzą, czyli levante na Tarifie.
Tarifa to takie dziwne miejsce. Wszystkich tu ciągnie, ale jak już przyjadą to 75% ludzi ogląda wodę i czeka na ponente, bo na levante im życia szkoda.
Levante jest wiatrem szkwalistym i nierównym. Innymi słowy najbardziej wku....rzający wiatr na jakim kiedykolwiek pływał. Raz latawiec prawie spada do wody, bo wieje ledwie 6 węzłów, a ty nagle strzela szkwał 43 węzły. Dla wyjaśnienia dodam, że 6 węzłów to jakieś 11 km/h, a 43 to 80 km/h!!! Więc różnica jest dość znacząca.
Do tego jeszcze dochodzi chop, czyli zafalowanie wody. Proszę tego nie mylić z falami. To taki wodny wybijacz zębów, jak już przyjdzie ten szkwał po 43knt.
Nie mniej wczoraj szalony się rzuciłem, a co mi tam. Czekanie na wejście na wodę jest równie irytujące co nierówny wiatr to co mi tam. Sesję miałem prawie prywatną. Jeden inny kitesurfer i może 3 windsurferów, przynajmniej z początku. O dziwo nawet całkiem fajną sesyjkę zaliczyłem. Przynajmniej do momentu, kiedy wiatr zmienił stopień irytacji z "bo zupa była za słona" na "więcej nie zapomnę o twoich urodzinach (szczególnie, kiedy masz okres) kochanie".