Na Ragnarok chciałem pojechać już od jakiegoś czasu. W tym roku przypilnowałem terminu wypuszczenia biletów (bo trzeba zaznaczyć, że nie ma tu żadnych kwalifikacji, a zapisy rządzą się zasadą: "kto pierwszy ten lepszy"). I udało się - zapisałem się. Już na początku grudnia wiedziałem, że wystartuję w największej imprezie snowkitowej. Pozostało zaplanowanie całego wyjazdu.
Znalazłem tanie bilety z Katowic do Bergen, a przynajmniej wydawało mi się, że tanie, dopóki nie przyszło mi zapłacić za bagaż dodatkowy. Sprzęt na wyjazd dostałem od Blade Kites Polska i Pilsko Snowkite. Trochę tego było: 4 kity, 2 bary, 2 deski i akcesoria - łącznie 54kg. Jeszcze tylko bilety na pociąg z Bergen do Geilo (norweskiego kurortu narciarskiego oddalonego jakieś 20km od spotów kitowych i biura zawodów) i można ruszać.
Piętnaście godzin podróży i dotarłem na miejsce noclegu. Krajobraz trochę się zmienił, szczególnie przez ostatnie 200km podróży pociągiem. Na miejscu panuje zima, miejscami 1-2m zaspy i temperatura w granicach zera. Tu spotykam Filipa, z którym skontaktowałem się wcześniej i który również startuje w Ragnaroku. Przed nami trzy dni na poznanie spotów i rozjeżdżenie się przed zawodami. Prognoza jest niezła, ma wiać cały czas przez najbliższe dni. Następnego dnia ruszamy na pierwsze rozeznanie.
Praktycznie wszystkie spoty snowkite'owe znajdują się wzdłuż drogi pomiędzy Haugastol, a Dyranut. W przypadku złej pogody (opady, słaba widoczność i wiatr) tą trasą trzeba się poruszać w konwoju za pługiem, który jeździ raz na dwie godziny. Im bliżej Dyranut, tym teren jest bardziej płaski, a zbocza łagodniejsze.
Na początek wybieramy pierwszy możliwy parking (za Haugastol). Na miejscu wieje jakieś 14-18 knt, widoczność niestety ogranicza się do jakiś 500m. Pompuję Trigger'a 9m i zaczynamy zabawę. Na początku trochę jazdy po płaskim. To mój pierwszy snowkite od czterech lat. Mimo że to jak z jazdą na rowerze, to jednak jazda na snowboardzie sporo różni się od jakiejkolwiek deski na wodzie. Tymczasem pogoda trochę się poprawia i zaczyna wychodzić słońce. Postanawiamy przejechać się gdzieś dalej. Tego dnia robię 65km i muszę przyznać, że jestem dość zmęczony. W końcu minęło parę ładnych miesięcy od czasu, kiedy ostatni raz byłem zapięty w trapez, więc plecy dają o sobie znać. Pojawia się pytanie: jak zrobić 100km w dniu zawodów?
Kolejnego dnia wieje zdecydowanie słabiej, wiatr nie przekracza 10knt. Słońce nas rozpieszcza. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Na szczęście dostałem 17m Fat Lady i udaje mi się wycisnąć tego dnia 3h jeżdżenia. Później niestety wiatr spada poniżej 5knt i tym samym kończymy jazdę.
Czwartek to dzień rejestracji na zawody. Utknęliśmy w kolejce na konwój. Ponad 2,5 godziny czekania, żeby dojechać na spot. Widać, że przyjechała już większość startujących. Każdy chce trochę pojeździć przed zawodami, na brak miejsca jednak nie można narzekać. Ciężko tu tak naprawdę rozgraniczyć spoty. Wszędzie masa śniegu, zamarznięte jeziora, wiec przestrzeń jest praktycznie nieograniczona.
12m nadmuchane, jedziemy na kolejnego tripa, pokonujemy kilka jezior i górek, kierując się na zachód, a tymczasem rozwiewa się do tego stopnia, że na szczytach ciężko jest ustać w miejscu. Utrzymanie krawędzi podczas jazdy wymaga sporego wysiłku. Na ostatnią godzinę jeżdżenia zmieniam latawiec na 9m. 45km zrobione, nie ma co się przemęczać w przeddzień zawodów. Trzeba wracać, zarejestrować się i odebrać numery startowe.
Następnego dnia o 9 rano mamy się zgłosić na race meeting, gdzie poinformują nas, czy zawody wystartują tego dnia, czy w sobotę. Pakujemy się, jedziemy jednak z nastawieniem, że Ragnarok rozegra się w sobotę. Tak przynajmniej wynika z prognozy, która na sobotę jest dużo lepsza. Organizatorzy jednak uznają inaczej i ścigamy się tego samego dnia.
Wyścig
Podstawionymi busami docieramy na spot. Mamy około godziny przed wyścigiem na przygotowanie. I tu pojawia się pierwszy problem. W która stronę ustawić latawiec? Nie wieje absolutnie nic, nie da się zidentyfikować kierunku wiatru, a co dopiero podnieść latawiec do góry. Pompuję na wszelki wypadek cały set 17, 12 i 9m. Po jakiś 30 minutach pojawia się parę węzłów wiatru i pierwsze latawce w powietrzu. Start przesuwają na 13:00. Odpalam 17m i czekam. 350 kite'ów w powietrzu, ściśniętych jeden obok drugiego na linii startu robi wrażenie. Na początku zostaję trochę z tyłu, żeby nie ryzykować splątania.
Początek to głównie manewrowanie między innymi zawodnikami. Są już pierwsze splątania, niektórzy leżą latawcami na śniegu, nie mogąc ich podnieść (12m przy 10 węzłach nie jest najlepszym wyborem) Udaje mi się przetoczyć przez linię startu i wybrać kurs na pierwszą bramkę, która znajduje się w półwietrze na szczycie góry. Powoli zaczynam nadrabiać straty. Jest szczyt, jest bramka - szeroka i ustawiona tak, że minięcie jej nie stanowi problemu. Mieszczę się między flagami i kieruję się na drugi checkpoint.
Jadę granią, mijając kolejne osoby. Miejscami wystają skały, wiec jestem zmuszony trochę manewrować, żeby się nie uszkodzić. Dalej trasa prowadzi w dół, a na kolejnej górze widać już flagi nr 2 i kłębiące się przy nich latawce. Zaczynam zjeżdżać. Od 7km jadę ciągle na jednym halsie, więc nie mogę się doczekać, żeby przerzucić latawiec na drugą stronę. Na dole, przede mną kawałek płaskiego i kolejny podjazd pod górę. Wiatr jednak nie rozpieszcza i już 15minut po starcie zdecydowanie słabnie.
Nadkładam trochę drogi, nie ryzykując jednak bliskiego spotkania z innymi kitami. Zaczyna się zbocze, a wraz z nim tłok. Kilka minut, parę kiteloopów i jestem jakieś 150m od gate'u nr 2. Ten niestety nie jest już tak szeroki jak poprzedni, dodatkowo ustawiony tak, że można go wziąć zarówno na prawym jak i lewym halsie. Powstaje kolejka ludzi próbujących przejechać z którejkolwiek strony. Jak by tego było mało, wiatr siada prawie do zera. Jest jakieś 4-6 węzłów. Komuś spadł latawiec tuż za wzniesieniem i zablokował cały przejazd.
Gdy dojeżdżam na niebieską linię wyznaczającą bramkę, zostaję przyblokowany z obydwu stron. Latawiec pozbawiony możliwości manewru spada mi centralnie w power zone, a ja siadam na tyłku idealnie w środku tego całego zamieszania. Przez chwilę próbuję bezskutecznie wyszarpać latawiec w powietrze, ten jednak jest już za szczytem, osłonięty od wiatru. Trudno, trzeba ścigać się dalej. Wstaję i zaczynam zjeżdżać, ciągnąc skrzydło za sobą. Udało się! Podnoszę latawiec i jadę dalej w kierunku mety, za którą znajduje się bramka nr 3.
Wydawałoby się, że gorzej już być nie może, a jednak praktycznie wszyscy, którzy zjechali w dolinę, leżą już z latawcami na ziemi. Kieruję się bliżej zawietrznej strony doliny, licząc, że tam złapię więcej wiatru. To jednak nie pomaga i kończy się moja jazda. Chwilę siedzę, próbując podnieść latawiec. Gdy to nie przynosi rezultatu, ściągam deskę i zaczynam iść, zapadając się po kolana w śniegu. Irytacja i złość się we mnie gotują. Klnę jak szewc, ale to nie zwiększa siły wiatru. Wszystkie latawce leżą, niezależnie od rozmiaru i modelu. Taka cisza wiatrowa trwa jakieś 30 minut.
Gry tylko coś się zaczęło ruszać, podnoszę latawiec, wpinam deskę i przez zamarznięte jezioro kontynuuję jazdę do trzeciej bramki. Wygląda to trochę jak pole po bitwie. Wszędzie niedobitki z latawcami na ziemi. Niektórzy już się poddali i wracają z kitem pod pachą. Ja walczę dalej, mimo że warunki się nie zmieniły. Wiatru jak na lekarstwo. Bramka nr 4 znajduje się na szczycie niewielkiego wzniesienia, jednak przy wietrze max 7 węzłów wydaje się nie do zdobycia.
Jakieś 400m przed metą wiatr znowu zdycha i nie jestem w stanie dalej jechać. Ściągam deskę i przekraczam linię mety na piechotę. Czas pierwszego okrążenia - 2 godziny 10minut. W oczekiwaniu na wiatr, patrzę jak kolejne osoby przekraczają linię mety tą samą techniką co ja.
Siedzę na mecie jakieś 40 minut. Wiatr znowu się wzmaga, więc podnoszę latawiec. Nie liczę, że uda mi się ukończyć wyścig, ale chcę przejechać ile się da. Udaje mi się zrobić jeszcze drugie okrążenie. Na trzecim przy drugim gate'cie niestety znowu siada. Kończy się przepisowe 5 godzin a wraz z nimi Red Bull Ragnarok.
Zwijam sprzęt, ładuję się do busa i sprawdzam wyniki - jestem 23. Tragedii nie ma, ale mogło być lepiej. Pozostaje dużo żalu do organizatorów, że puścili wyścig w takich warunkach, mimo że prognoza na następny dzień była zdecydowanie lepsza i się sprawdziła. W sobotę cały dzień śmigamy na dwunastkach. Może za rok będzie lepiej. Już wiem na co trzeba zwrócić uwagę i jaką strategię obrać. Teraz czeka mnie pakowanie, droga powrotna do Polski.
Norwegia
Jeżeli ktoś chciałby spróbować prawdziwego snowkite'a to Norwegia jest do tego idealnym miejscem. Na pewno będzie to niezapomniane przeżycie zarówno dla początkujących jak i doświadczonych kitesurferów. Jeśli komuś marzy się udział w zawodach Red Bull Ragnarok to mam kilka rad:
1. Pilnować daty wypuszczenia biletów, jeżeli wypuszczają bilety o godzinie 18 to znaczy, że o 18:07 już wszystkie będą sprzedane
2. Zabrać pełną rozmiarówkę latawców. Tu wieje od 2 do 30knt. więc przyda się zarówno 7 jak i 17m
3. Niezależnie czy chcecie startować na nartach czy snowboardzie, im mniejszy promień skrętu tym gorzej. Najlepiej sprawdzą się stare niecarvingowe, jak najdłuższe narty i snowboardy przeznaczone do snowkite'a.
4. Dobrze jest przyjechać kilka dni wcześniej i zapoznać się ze spotami.
5. Na nartach jest zdecydowanie więcej wyjadaczy, wiec jeżeli mierzycie wysoko to na snowboardzie będzie zwyczajnie mniejsza konkurencja
6. W dniu zawodów nadmuchaj wszystkie latawce, najlepiej z podłączonymi barami na granicy strefy przeznaczonej do rozkładania sprzętu tak żeby jego wymiana mogła przebiec jak najszybciej.
7. Wystartuj latawiec i ustaw się na linii startu jak najszybciej, to nic że będziesz tam czekać 30minut. Jak wystartujesz w czołówce to unikniesz tłoku przy bramkach
8. Jeżeli jedziesz po płaskim, a masz przed sobą górę to ostrz jak tylko możesz. Dużo łatwiej i szybciej jest potem podjeżdżać odpadając niż idąc na wiatr
9. Będąc na szczycie trzymaj się nawietrznej strony wzniesienia.
Reszty sekretów nie zdradzę, bo możliwe, że za rok będziemy rywalizować.
Do zobaczenia!
Grzesiek
Tak to wyglądało w zeszłym roku
Krzysiek