Jak zostajesz rodzicem to podobno życie wywraca Ci się do góry nogami. Jest w tym wiele prawdy. My jednak postanowiliśmy sobie dosłownie wywrócić życie do góry nogami i na 2 miesiące przenieść się na Hawaje. W końcu po co jest urlop rodzicielski
A jak to się zaczęło? W 2012 roku (http://www.sieplywa.pl/nawypasie/184/Swieta_na_Maui_relacja_Michala_i_Kasi) poznaliśmy na Hawajach niemieckie małżeństwo z półroczną córką - spędzali dwumiesięczny urlop rodzicielski na Maui. Zainspirowani ich kreatywnością, gdy w lutym pojawił się na świecie mały ssak płci męskiej, postanowiliśmy pójść w ich ślady. Po gimnastyce dopinania terminów urlopów, lotów i kwater, 12 listopada wylecieliśmy na jedną z hawajskich wysp Maui. Jako ciekawostkę dodam, że spotkaliśmy ponownie to samo niemieckie małżeństwo - byli na urlopie rodzicielskim z drugim dzieckiem. Pożyczyliśmy sobie zatem, aby za dwa lata znów się spotkać na Hawajach ;)
Życie na Maui toczy się w zupełnie innym rytmie niż to z czym codziennie spotykam się mieszkając w Warszawie. Wszystko dzieje się wolniej, luźniej i bardziej w aloha style. Dla przykładu godziny otwarcia sklepu windsurfingowego Quatro to 9-14. Zastanawiacie się czy nie chce im się pracować? Absolutnie nie! Po 14 jest najlepszy wiatr i fale. Ale nawet tą 9-14 traktują z przymrużeniem oka, bo któregoś dnia byłem u nich o 10 ale i tak nikogo nie było. Wiadomo - wiało od rana
Podczas pobytu poznaliśmy Roba, który mieszkał na sąsiedniej wyspie Big Island. Jest tam aktywny wulkan, a wypływ lawy trwa nieprzerwanie od ponad 20 lat (amerykanie zrobili nawet park narodowy w tym miejscu). W październiku 2014 lawa zmieniła swój dotychczasowy korytarz i przesunęła się ok. 5 km od domu Roba. Jeżeli nic się nie zmieni, to wkrótce miejscowość Roba zostanie odcięta od świata. A co na to Rob?: "Mamy własny prąd, wodę i jedzenie z ogródka, internet i telewizję z satelity, więc jak nas odetnie to damy radę, a nie będzie turystów".
Hawaje się powiększają, niedaleko Roba rośnie nowa hawajska wyspa, ale z jej odwiedzeniem trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, bo ma się wynurzyć za 10-100 tyś. lat.
Maui to kontynent w pigułce. Strona wschodnia to prawdziwa dżungla i bardzo dużo deszczu. Strona zachodnia to z reguły suche stepy. My mieszkaliśmy w Paia, na smaganym pasatami north shore. Trochę pomiędzy wschodem i zachodem. Zatem widok ciemnych chmur i deszczu na wschodzie oraz słońca na zachodzie był całkiem typowy. Dla odmiany south shore to z reguły brak wiatru, dużo słońca i sporo cieplej niż 15 km dalej na północ - jest to też region z infrastrukturą turystyczną.
Jako, że mieszkaliśmy trochę w dżungli to jaszczurka w domu i karaluchy w pralce (która stoi na zewnątrz) są normalną częścią krajobrazu. Nie ma się co stresować - nie gryzą Zrozumieliśmy też dlaczego Hawajczykom bywa w zimie zimno - przez dwa miesiące przyzwyczailiśmy się do ciepłego klimatu, więc jak parę razy przyszedł zimny front z północy i zrobiło się z rana 16 stopni to nam też nie było za ciepło. Gdy w pewien poranek termometr wskazał rano na balkonie przy śniadaniu 13 stopni, to usłyszałem od żony: "Faktycznie wydawało mi się, że jakoś mrozem zawiało". Trzeba było do szortów założyć skarpetki.
Od dawna znałem amerykańskie wielkości jedzenia, ale wizyta w lokalnym cash&carry była i tak zaskoczeniem. Najmniejszy worek ryżu był tak duży, że nawet rodowity Wietnamczyk nie zjadłby go przez 2 miesiące. Nie wspominając już o mnie, choć Ci, co bywali ze mną na wyjazdach wiedzą, że ryżu jem sporo.
Na Maui są lokalne browary, w których można kupić piwka takie jak Big Wave, Big Swell czy Bikini Blonde Lager - dobrze smakują po fajnej sesji na wodzie.
Gospodarz u którego wynajmowaliśmy kwaterę miał, jak zresztą sporo mieszkańców Maui, przydomowe poletko, na którym uprawiał owoce i warzywa. Jako że klimat sprzyja i okres wegetacji roślin trwa cały rok, to w znacznej większości jadł własne owoce i warzywa zamiast kupować je w sklepie. Zresztą owoce i warzywa w sklepie były bardzo drogie, np. kilogram pomidorów kosztował 30 zł. Trzeba też przyznać, że własnoręcznie zebrane banany, tak jak i papaje, prosto z drzewa smakują dużo lepiej. Nasz gospodarz był też rybakiem, więc mieliśmy dostęp do świeżych, złowionych o poranku ryb. Muszę przyznać, że lepszych nie jadłem.
W przerwach między wiatrem wybraliśmy się na trzydniową wycieczkę na sąsiednią wyspę Oahu, wybierając jeden z odlatujących co 20 minut samolotów (takie ichniejsze autobusy). Zwiedzając Pearl Harbour trudno było oprzeć się wrażeniu, że Japońska inwazja nadal trwa. Tym razem jednak Amerykanie są lepiej przygotowani - zrobili napisy po japońsku dla japońskich turystów. Oahu jest na liście japońskiej turystyki numerem jeden.
Byliśmy też na plantacji Dole (ten sam od puszek z ananasami) i tam wszystko do jedzenia było z ananasem - hot dog, hamburger, ciasto, zupa, mięso, ...
Wybraliśmy się również do Honolulu, aby poczuć klimat tego mitycznego miejsca, do którego zawsze odsyłali rodzice, jak nie chcieli mnie gdzieś puścić (słyszałem: "Jasne, do Honolulu pojedziesz"). Samo miasto nie zachwyca, jednak nadmorski deptak na najsłynniejszej plaży Hawajów - Waikiki Beach - robi wrażenie. Kończąc dzień fajną kolacją właśnie na Waikiki Beach byliśmy nieco zaskoczeni jak na rachunku napisany był też tipping guide - wyliczony napiwek w wariantach 10%, 15% i 18% - tak, żeby nie trzeba było się wysilać. Poskutkowało - daliśmy napiwek większy niż zwykle, szczególnie, że kolacja była przepyszna a cena niewyśrubowana.
Rodowity Hawajczyk (mówią o sobie "Born and raised in Hawaii") posiada trzy komplety klapek: klapki domowe, klapki codzienne i klapki wyjściowe - do tego dorzucamy jeszcze trzy pary szortów i koszulek, i w zasadzie mamy ubrania na cały rok - nieco inaczej niż w Polandzie.
Oczywiście jednym z powodów wybrania Maui na tak długie wakacje był windsurfing. Innymi była dobra opieka medyczna dla młodego - (na szczęście nie korzystaliśmy) z lekarzami można dogadać się po angielsku oraz dostęp do dziecięcej żywności znanych firm (wprawdzie wzięliśmy walizę mleka dla ssaka, ale opcja kupienie na miejscu była ważna). W Brazylii na pewno mielibyśmy sporo więcej wiatru (choć fal już nie), ale lokalny lekarz w Jeri to raczej szaman z pogranicza voodoo i wizji na kacu niż specjalista i dogadujesz się z nim na migi (kolega korzystał).
Niestety i tym razem windsurfingu było znacznie mniej niż się spodziewałem. Z jednej strony dlatego, że zima to najsłabszy okres na wiatr, z drugiej strony kontuzja, którą wyleczyłem na dwa tygodnie przed wyjazdem dalej się odzywała. Co do wiatru to i tak nie było najgorzej, bo definitywnie ustał w okolicach Wigilii (pod koniec naszego wyjazdu) i wrócił dopiero po dwóch miesiącach.
Windsurfing na Maui jest trochę inny niż w miejscach których dotyczczas byłem. Jednego dnia mocny wiatr na 4.2 (ale bez fali) i na wodzie bardzo mało ludzi (sami turyści). Dnia następnego 5.0 i fala na 3/4 masztu i na wodzie prawie korki. Fala na Maui jest najlepsza na jakiej pływałem (choć jeszcze sporo miejsc do odwiedzenia przede mną). Ogromną adrenalinę i satysfakcję dało mi ujeżdżanie fali na 3/4 masztu (jak już się odważyłem). Doświadczyłem też nowego typu windsurfingu: 13 węzłów i fala na 3/4 masztu, w ślizg wchodziłem tylko na fali. Na ostatnim halsie źle wymierzyłem i zanim fala mnie rozpędziła do ślizgu to załamała mi się 1 metr za rufą - praleczka z wirowaniem była całkiem niezła. Wadą takiego pływania jest fakt, że łapiesz jedną falę na 10-15 minut, bo poruszając się bez ślizgu wszystko trwa sporo dłużej. Ogólnie najczęściej korzystałem z żagla 5.0, czasami z 4.2 i kilka razy z 5.7.
Kanaha to spot, na którym pływa większość amatorów. Znajdująca się tam rafa, na której załamują się fale, jest na tyle płytko, że spokojnie można na niej stanąć nawet jak się nie chce - efekt to permanentnie pokaleczone stopy przez cały wyjazd. Dobrze, że na te dolegliwości z pomocą przychodzi olejek drzewa herbacianego - polecam taki nietypowy patent.
Na wszystkie (z wyjątkiem jednej) plaże windsurfingowe trzeba przyjeżdżać samochodem, nie ma nad nimi hoteli ani kwater. Tym większe było moje zdziwienie jak przez kilka dni widziałem Japończyka, który miał dzień w dzień otaklowane 5 żagli - 3.5, 4.0, 4.5, 5.0, 5.3 - dlaczego chce mu się je wszystkie codziennie taklować? Potem zauważyłem, że miał tak wielkiego surfbusa, że po prostu wszystkie je wrzucał do środka nawet bez zdejmowania bomów. Smaczku dodaje, że jadąc do domu często wsiadał do busa w piance z jeszcze zapiętym trapezem.
Brak wiatru zupełnie nie oznacza braku fal - przez dwa miesiące pobytu tylko dwa dni były bez fal. Uskuteczniałem więc surfing i bodyboarding, szczególnie spodobało mi się to drugie. W stosunku do surfingu, na bodyboardzie dużo łatwiej jest złapać fale i o rząd wielkości łatwiej jest załapać się na tubę. A w przypadku mielonki nie dostaje się deską i statecznikiem po głowie.
Pierwszy dzień na surfing wybrałem niezbyt mądrze - był to dzień kiedy odpaliło Jaws co znaczy, że ocean już mocno się rozbujał. Ja poszedłem pływać na plaży Paia, gdzie fala była dużo mniejsza, ale i tak był to dzień kiedy poznałem co znaczy moc oceanicznej fali. Pomimo, że wysokość fali wydawała się niewiele ponad głowę to siedziałem dobre 20 minut na plaży zbierając siły i odwagę. Na desce surfingowej stałem nie więcej niż 10 razy, więc do zaawansowanych trudno jest mnie zaliczyć. Jak, ku mojemu zdziwieniu, udało mi się przejść przybój to pomyślałem, że nie jest to takie trudne, później było już tylko gorzej. Pierwsza fala zrzuciła mnie szybko z deski i wrzuciła ze 3 metry pod wodę przy okazji wykręcając mną salta w każdą możliwą stronę. Po trzech takich falach miałem tętno chyba maksymalne i już dość - jednak jest to trudne. Przy oddawaniu deski do wypożyczali obsługa powiedziała z lekkim zdziwieniem "You made it in one piece". Fala na Paia to shorebreak (czyli z grubsza taka z tubą) co oznacza, że potrafi zrobić krzywdę jak jest wystarczająco duża. Na południowej stronie jest plaża, gdzie z reguły nie ma fali, ale jak już się pojawi to potrafi złamać kręgosłup - mają takich przypadków kilkanaście w roku.
Ciekawym odczuciem było też pójść się kąpać z brzegu przy takiej fali. Z odległości 50 metrów od wody fala nie wyglądała groźnie, ale już będąc 10 metrów od wody ocena sytuacji zmieniała się diametralnie. W jednej chwili woda jest 10m ode mnie, a za chwilę stoję w rwącej rzece po pas w wodzie - trzeba było włożyć sporo wysiłku aby się nie przewrócić. Widywałem turystów, którzy nieopatrznie podeszli na te 10 m jak fala się cofnęła, a za chwilę ich przewracała i kąpali się w ubraniach - taka przybrzeżna mini mielonka niosła ze sobą tak dużo piasku, że był on dosłownie w każdym zakamarku ciała. Mnie odwagi dodawały 4-5 letnie Hawajskie dzieci, które z ogromną łatwością radziły sobie z tymi falami na wszelkich możliwych sprzętach pływających.
Dlaczego na świecie surfing/bodyboarding jest bardziej popularny niż windsurfing? Po pierwsze np. na Hawajach w zimie fala jest cały dzień od rana do wieczora, a wiatr to godziny typu 12-16, po drugie jest znacznie łatwiej dostępny. Dla przykładu w dniu powrotu, mając wyjazd na lotnisko o godzinie 12, o 9 wziąłem bodyboarda pod pachę i poszedłem złapać parę fal.
Podczas mojego pobytu Jaws odpaliło trzy razy. Szkoda, że za każdym razem tylko na surfing. Moje wyobrażenie o Jaws było nieco inne niż to co zobaczyłem - po pierwsze większość faktycznie przypłynęła na łódkach i jet-ski, ale byli też tacy co schodzili z klifu z deską pod pachą. Po drugie prawie nikt nie robi tow-in-surfing, wszyscy pedałują rękoma. Z innych ciekawostek to wszyscy mieli kamizelki ratunkowe dmuchane nabojami, a jak jednego dnia w okolicach pojawił się rekin tygrysi to nikogo to nie zniechęciło. Fale na Jaws robią duże wrażenie, ale jednak na klifie jest się daleko od "akcji" i nie czuć tak tych fal. Skalę czuje się dopiero jak widać proporcje między surferem a falą. Zupełnie inne odczucie miałem na Banzai Pipeline na Oahu, gdzie można było w zasadzie poczuć spray z tuby. Tam też jest największy death count surferów którzy zginęli od fal załamujących się prawie na plaży - sporo zawodów "In memory of ...". Na niektórych zdjęciach z Jaws widać, że niektórzy źle ocenili miejsce załamania się fali i "spadli z wodospadu".
Na Hawajach spędziliśmy nasze pierwsze Święta Bożego Narodzenia poza Polską. Dziwnie wyglądały na zielono i zupełnie nie było czuć, że są święta, nawet w sklepach nie było świątecznych dekoracji. My na Wigilię zjedliśmy świeżo złowionego tuńczyka popijając piwkiem Big Wave.
Nasz 7 miesięczny synek, całkiem dobrze zniósł długą podróż i potrzeba było mu około trzech dni, aby dostosować się do zmiany strefy czasowej o 11h. Hawaje to świetne miejsce dla dzieci. Ciepło (ale niezbyt upalnie na north shore), słonecznie, dużo piasku. W sklepach bezproblemowy dostęp do produktów dla dzieci - zarówno ubrań, zabawek jak i jedzenia.
No i wiadomo - to jednak Ameryka, więc w razie konieczności interwencji medycznej wszystko jest na miejscu. Na plażach może czasem zbyt mocno wieje dla takiego malucha, ale z drugiej strony zawsze znajdzie się opcje dla każdego.
Podsumowując, pomimo sporego niedosytu windsurfingowego, wyjazd bardzo udany. Dużo czasu spędzonego z synem, który postawił na Hawajach swój pierwszy kroczek. Dużo czasu nad wodą spędzonego na zabawie na falach na różne sposoby. Ogromne oderwanie i reset od zwykłej codzienności i pracy. No i super tanie ciuchy i akcesoria dla całej rodziny (musieliśmy dokupić dodatkową walizkę w drodze powrotnej ;)).
Aloha
Kasia, Michał i Matti
Od redakcji: Relacja Kasi i Michała to świetna inspiracja dla wielu surfujących rodziców, dlatego redakcja Sieplywa poprosiła autorów o kilka wskazówek jak przygotować się do takiej podróży i co warto wziąć pod uwagę lecąc na Hawaje. O tym co spakować, a co lepiej kupić na miejscu, jak przygotować się do długiego lotu z maluchem, z jakimi kosztami trzeba się liczyć, co ze sprzętem - zabierać z Polski czy wypożyczać - przeczytacie w części drugiej
Krzysiek