Sporą część naszego serwisu poświęcamy na postacie z levelu PRO jeżeli chodzi o windsurfing. Po przeczytaniu historii nadesłanej przez jedną z dziewczyn naszła mnie myśl aby , napisać o kimś "normalnym", o kimś kto po prostu lubi windsurfing. Mimo, że jest to historia bez aeriali, shaki i prawdziwego wave'u, to i tak jest w tym coś magicznego, jak w całym windsurfingu...
W dzisiejszych czasach, świat oferując nam tak niezliczoną ilość form spędzania wolnego czasu, że gdybyśmy chcieli spróbować wszystkiego i jeszcze osiągnąć w tym mniejszy, bądź większy sukces, to obawiam się, że nie starczyłoby czasu. Rodzaj hobby jakie sobie wybieramy w dużej mierze zależy od tego ile jesteśmy w stanie ponosić nakładów pieniężnych na rzeczy niezbędne do wybranego obiektu zainteresowania. Chłopcy zazwyczaj wydają fortunę na ciuchy do treningów piłki nożnej, inni na dobry sprzęt narciarski bądź snowboardowy, a jeszcze inni na szachy, tudzież na najnowsze Play Station 10. Zapewne mają o wiele więcej różnych innych zajęć, o których być może nawet nie mam pojęcia, ale oddziałują pozytywnie na ich życie. I tak samo jest z nami dziewczynami. Znajdujemy coś co daje nam satysfakcję, szczęście, poczucie przynależności do konkretnej zajawki. Jedną z nich jest właśnie..... WINDSURFING. Dlaczego windsurfing?
1. Udowodnienie sobie samej, że też mogę pływać, a nie patrzeć jedynie zazdrośnie z plaży na innych windsurferów i windsurferki, które prawdopodobnie też przed pierwszą lekcją w siebie nie wierzyły. Czyli - nic innego niż bezcenna satysfakcja ?
2. Podróże i odwiedzanie pięknych słonecznych plaż nad lazurową wodą.
3. Notoryczne przebywanie na wodzie skutkuje piękną opalenizną, włosami smaganymi słońcem, no i szybkim pozbyciem się niechcianych boczków, a ciało nabiera od dawna pożądanych kształtów.
4. Sport dla każdego w każdym wieku. Maluchy od najmłodszych lat mogą już rozpocząć swoją przygodę z windsurfingiem ucząc się przez zabawę.
5. Szybkie spalanie kalorii. Poczucie winy zjedzonej tabliczki czekolady albo pysznego sernika w tawernie już nie będzie doskwierało po wycieńczającym dniu na wodzie.
6. Duże prawdopodobieństwo związania się z windsurferem, z którym wspólna pasja będzie motywowała do wspólnych małych i dużych podróży na coraz to ciekawsze spoty.
7. Uznanie i odróżnianie się od laleczek, w których słowniku występuje tylko "smażing i plażing".
Życie windsurfera tudzież windsurferki nie musi być ciekawe tylko w przypadku instruktorów, zawodników PWA czy innych wave wymiataczy. Komplet deski z żaglem może być tak samo fascynujący, jak i uzależniający , również w przypadku banalnie wyglądających amatorów, a właściwie amatorek. Czyli mnie. A zaczęło się to w ten sposób.
Wakacje. Mazury. Początkowy okres pobytu - 2 tygodnie. Rozrywka - kort tenisowy, płytki brudny basen, jezioro, rowery wodne, leżaki. Pogoda - upał (wtedy nawet nie wiedziałam, że brak wiatru oznacza coś złego). Towarzystwo - rodzice, brat, znajomi. Generalnie sielanka, ale program raczej był przewidziany na tydzień. Dlatego na drugie siedem dni mój kochany Tatuś, postanowił, że udamy się do mekki miłośników gofrów i naleśników. Jeszcze w niedzielę ruszyliśmy na Półwysep Helski
Motywem przewodnim zmiany miejsca było wszakże wyczerpanie pomysłów do działania w ośrodku na Mazurach. Alternatywą były sporty wodne na Helu. Tata z patentem sternika, zachęcił mnie, abym również rozpoczęła przygodę z wiatrem i wodą. W moim przypadku był to windsurfing.
Każdy, kto choć raz miał okazje być na Helu w okresie wakacyjnym w niedzielne przedpołudnie jest w stanie sobie wyobrazić co się dzieje na jedynej biegnącej przez półwysep drodze. Tak samo było tamtego dnia, kiedy przyjechaliśmy i szukaliśmy noclegu. Jadąc w korku w stronę Kuźnicy, rozglądając się za tabliczką "Wolne pokoje", nagle, kolokwialnie mówiąc, samochód jadący z tyłu w nas wjechał. Zatrzymaliśmy się na płocie. Wytłumaczeniem sprawcy zdarzenia było "zagapienie się". Samochód został odholowany, a my osiedliśmy na polu kempingowym. Pogoda sprzyjała jedynie do plażowaniu i kąpieli w ciepłych wodach Bałtyku.
Moja przygoda z windsurfingiem rozpoczęła się na kempingu Chałupy 6. Tam podejmowałam różne próby nauki. Ambicjonalnie, najpierw sama, później z instruktorem, a po lekcjach z instruktorem trening tego co już poznałam. Pierwszy szumnie nazywany "sezon" na windsurfingu, bo w moim przypadku to było 6 dni, zaliczyłam do udanych i zagrzewający do kolejnych.
Majówki następnego roku nie mogłam się doczekać jak nigdy wcześniej. W końcu, 28 kwietnia. Jedziemy! Tym razem kemping "Małe Morze". Pada, wieje, prześwity słońca ewentualnie dwa razy na cały dzień. Na dzień dzisiejszy, z całego serca przepraszam instruktora, którego wtedy męczyłam, żeby wychodził ze mną na wodę. Pogoda była paskudna. Sponiewierało mnie strasznie, ale progres odnotowany. Niestety, z wody zeszłam z gorączką i zawrotami głowy
W sierpniu tego samego roku wybraliśmy się z rodzicami na Teneryfę do El Medano. Już wtedy wiedziałam, że trzeba jechać gdzieś, gdzie wieje. Następnego dnia po przyjeździe popędziłam do szkółki. Trafił się polski instruktor, który akurat wybierał się na wodę, ze względu na super prognozę (od razu mówię, że to nie była prognoza dla nowicjusza). Na jego nieszczęście przyszłam ja. Mała dziewczynka, która uporem maniaka chciała zdobywać coraz to nowe doświadczenia na windsurfingu. Piotr niechętnie przystał na pomysł lekcji ze mną, ale zgodził się. Dał mi żagiel 2.5, deska chyba miała z 230 litrów wyporności. Dziwnie się na niego patrzyłam, ale wszystko zrozumiałam jak weszłam na wodę. Żeby to była tylko woda, to był OCEAN. To już nie była zatoka tylko lekko wzburzony Ocean.
Pogoda zaczęła się robić jak dla mnie wówczas, mało ciekawa. Wiało tak, że dało się wchodzić w ślizg na 2.5-metrowym żaglu, ale zazwyczaj kończyło się to katapultą. Czułam się jak prawdziwy wojownik zmagający się z falami, porywami wiatru, przelatującymi co jakiś czas rybami nad deską. Pływałam i pływałam, moja mama na brzegu prawie dostała zawału, bo ciągle praktycznie leżałam w wodzie. W końcu zaczęliśmy spływać do brzegu. Byłam potwornie zmęczona, ale zadowolona, bo długo wytrzymałam na wodzie. Po czym okazało się, że nie było mnie tylko 65 minut. Moja wizja niepokonanej windsurferki legła w gruzach. Ale nie poddałam się.
Następny rok był bardzo owocny. Dwa tygodnie na Helu, a w sierpniu...Rodos. I to nie Prasonissi, tylko Iallissos. Wykupiłam tygodniowy kurs i byłam na wodzie codziennie. Odniosłam w moim mniemaniu tam dwa sukcesy, pierwszy to Helitack, a drugi to pełny, piękny ślizg w jednym strapie. To było już podczas godzin, które mogłam wypływać bez instruktora. Piękne słońce, równy wiatr, moja nowa biało-czerwona lycra, ja już spalona słońcem, wypłowiałe włosy i ... żółte rękawiczki kuchenne, żeby jakkolwiek chronić moje rany na dłoniach. No i deseczka i żagiel (pierwszy raz 4.5). Start z plaży i płynę. Cały czas odpadam, jak zaczynam ostrzyć to zwalnia mi deska, więc płynę w ślizgu i nadal odpadam. Jest cudownie. W końcu złapałam przysłowiowy wiatr w żagle. Jednak, coś mnie zaczęło martwić. Brak ludzi dookoła mnie. Pojedyncze żagle w sporej odległości ode mnie. Odwróciłam się w stronę brzegu i ledwo widziałam plażę. Straciłam kontrolę nad żaglem. Wiatr wyrwał mi bom z rąk, wpadłam do wody, a masztem dostałam w twarz. Po chwili wynurzyłam się, w lekkiej panice zaczęłam szukać deski, dopłynęłam do niej i trzymając się burty pozostałam w bezruchu. Krew mi kapała z nosa, a wargę miałam jak po porządnym botoksie. Wczłapałam się na deskę podniosłam żagiel, bo startu z wody nie potrafiłam i spokojnie podpłynęłam do plaży. Trochę mnie zniosło. Brzegiem szłam około dwóch kilometrów. Ale po dotarciu przywitały mnie brawa całej ekipy, która zamiast pracować obserwowała moje zmagania z wieży Baywatch. Progres zdecydowanie odnotowany.
Na kolejny sezon wybrałam się jedynie na Hel, gdzie pełna nowych doświadczeń z zeszłego roku, chciałam potrenować to czego się już nauczyłam. Z wiatrem, jak wiadomo, bywa różnie na Helu. Za każdym razem kiedy coś powiało wychodziłam pływać, ale tym razem bez większych postępów. Aż w końcu pogoda zrobiła się typowo plażowa i windsurfing ograniczał się jedynie do filmików instruktażowych.
Kolejne sezony już nie były tak owocne jak poprzednie. Nie dlatego, że już mi się nie chciało, tylko destynacje wakacyjne, były zupełnie pozbawione warunków sprzyjających. Nie raz żałowałam pod koniec wakacji, że nie udało się nic nowego zrobić albo chociaż potrenować.
Nastał rok 2012. Poznałam instruktora windsurfingu i kitesurfingu. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że było mi to obojętne. Wręcz przeciwnie. Najwspanialsza rzecz jaka mogła się mi przytrafić, czyli dzielenie tych samych pasji z drugą osobą, spowodowała, że wróciłam do tego sportu. Nie tylko mentalnie, ale fizycznie również. Spędziliśmy razem dużo czasu na Półwyspie, wykorzystując każdy wietrzny dzień. Ja na naukę, a instruktor na uczenie kolejnych zapaleńców. Kolejne wizyty na Helu były coraz bardziej owocne. Kamieniem milowym był moment, w którym zostałam "zmuszona", do zmiany bezpiecznej 140 litrowej deski freeride na deskę Mistral Flow. Oldschoolowa 110 litrowa deska dawała mi plus sto do bycia doświadczoną pro windsurferką na wodzie, bo każdy kto przepływał obok mnie był pod wrażeniem na jak trudnej i kultowej desce pływam. Było ciężko owszem, ale nie ma rzeczy niemożliwych. Metodą prób i błędów przy dużej pomocy wyżej wymienionego instruktora, nawet deska 100-litrowa już nie była mi straszna. Małe korekty postawy z ogromnym wpływem na zredukowanie ilości katapult, przyczyniły się do tego, że pokochałam ten sport jeszcze mocniej niż kiedykolwiek.
Tak właśnie pomysł mojego Taty, przerodził się w pasję, którą mogę dziś dzielić ze swoją jedyną miłością. Jest to instruktor, za którego wychodzę niebawem za mąż. Mogę zdradzić, że moim wymarzonym miejscem na podróż poślubną jest Bonaire. W między czasie na pewno udamy się na Hel, który dla mnie nie jest już jedynie mekką miłośników gofrów i naleśników, ale również fanatyków windsurfingu. All inclusive w Bułgarii niekoniecznie byłoby dla nas
Krzysiek