Do Dakhli przyleciałem w piątek 3 października bezpośrednim lotem z Gran Canarii. Po krótkich emocjach z panem check-in'owym, który na widok mojego quivera rzucił zwięzłym "hostia ..." (tłum. " o kur..."), załadowałem się do samolotu wielkości małego autobusu, należącego do linii CanaryFly. Na pokładzie okazało się, że jestem jedynym niemarokańczykiem, a w dodatku blondynem, co tylko spotęgowało zdziwione spojrzenia. Wyspy Kanaryjskie od Dakhli dzieli zaledwie 1 godz. 20 min lotu, więc ledwo przeczytałem jeden rozdział książki i już widziałem za oknem fale rozbijające się o wybrzeże Maroka. Gdy po lądowaniu wyszedłem z samolotu na schody, od razu dostałem szkwałem o sile ok. 30 węzłów. Momentalnie wywołało to uśmiech na mojej twarzy i wiedziałem już, że trafiłem w odpowiednie miejsce.
Lotnisko w Dakhli to jeden budynek wielkości szkolnej sali gimnastycznej ale trzeba przyznać, że jest bardzo zadbane i większość naszych dworców PKP powinna się zapaść ze wstydu na jego widok. Przed przejściem do odbioru bagaży, trzeba wypełnić "kartę pobytu" (nie mam pojęcia, jaka jest właściwa nazwa tego papierka). Wpisujemy tam dokąd się wybieramy, w jakim celu itd. Okazało się, że blond gringo w mojej osobie był jedyną zaopatrzoną w długopis osobą i po wypełnieniu swojej karty musiałem czekać 15 minut, aż kilku następnych pasażerów wypełni swoje pożyczonym ode mnie długopisem. Dopiero co wylądowałem w obcym kraju, więc wolałem nie robić sobie wrogów i grzecznie wszystkim pomóc. Średnio miły jegomość w okienku kontroli paszportów, który kompletnie zignorował moje próby przywitania się po arabsku, podbił mi wizę i mogłem udać się po bagaż. Okazało się, że chłopaki próbowali wpakować mój quiver na taśmę razem z normalnymi walizkami, co spowodowało mały zator. Na całe szczęście wszystko doleciało całe i nieuszkodzone, więc chwile później byłem już w czekającym na mnie przed lotniskiem samochodzie.
W rytmie arabskiej wersji A$AP'a lecącej z lekko zużytych głośników, jechaliśmy prostą jak strzała drogą po półwyspie, mając po prawej zatokę, pełną białych grzywek, a po lewej w oddali ocean. Po mniej więcej pół godziny jazdy dotarliśmy między małe pagórki ze ściętymi jak nożem szczytami. Chwilę później pojawił się drogowskaz, każący nam skręcić prosto w pustynię. W tym momencie doceniłem to, że jedziemy jeep'em. Droga jest praktycznie niewidoczna i trzeba wiedzieć gdzie jechać, żeby nie zakopać się w głębokim piachu albo, by nie utknąć w jakimś rowie.
Surowe piękno pustyni jest trudne do opisania i może nie u każdego budzi takie emocje, ale mi zupełnie zaparło dech w piersiach. Widoki jak z Gwiezdnych Wojen ;) Kolejne 20 min drogi spędziłem z nosem przyklejonym do szyby, żałując, że żadna kamera nie odda tego co widzę i jak to przeżywam. W końcu dojechaliśmy do bramy "obozu"
Dakhla Attitude , bo hotelem tego miejsca nie chcę nazywać, aby nie ujmować mu charakteru.
Spodziewałem się właśnie czegoś w stylu egipskich hoteli, natomiast ku mojemu miłem zaskoczeniu było zupełnie inaczej. Brama wjazdowa to płot z trzciny postawiony na piaskowej drodze. Już tutaj witają nas powiewające flagi brandów windsurfingowych i kite'owych. Obóz kompletnie zwalił mnie z nóg. Dużo zieleni, małe bungalowy na zboczu wzgórza, recepcja z deskami windsurfingowymi przybitymi nad wejściem i restauracja w wielkim namiocie. Do tego oczywiście bazy wind i kite plus wakepark, mały beach bar, pełno leżaków, puf, dwie trampoliny i inne atrakcje. Ogólnie cały ośrodek to jeden wielki chill zone w surferskim klimacie. Zakwaterowanie dostałem w bungalowach o nazwie "Windhunter", znajdujących się tuż przy wodzie. Należą one do najtańszej oferty hotelu.
Wystrój można powiedzieć, że jest surowy, znajdujemy tylko to, co jest nam niezbędne: łóżka, łazienka z ciepłą wodą, szafka. Wszystko oczywiście czyste i w świetnym stanie, jakość wody w kranie również bardzo dobra, nie próbowałbym jej pić,ale zęby można myć spokojnie. Na wodę pitną mamy w pokoju butelkę i przynosimy do restauracji do uzupełnienia. Mimo mieszkania bezpośrednio na pustyni nie trzeba się bać żadnych zwierząt, pająków, skorpionów itp. Jedynymi stworzeniami w okolicy są kraby, których jest cała masa i regularnie kopie się je wracając po ciemku z kolacji. Co do jedzenia, to naprawdę każdy powinien być zadowolony, ponieważ marokańska kuchnia jest bardzo dobra. Za miesiąc dojeżdżają do mnie moi przyjaciele z Fuerty, Bartek Sarnowski razem z dziewczyną, Loreną i nie mogę się już doczekać ich pierwszych wrażeń z tego miejsca. Jestem bardzo wdzięczny Dakhla Attitude za ofertę jaką nam złożyli i wsparcie, jestem już tutaj tydzień i nadal czuję się jakbym rozpakowywał wielki bożonarodzeniowy prezent.
Co do samego pływania to odkąd przyjechałem wieje codziennie. Już rano da się pływać na większym żaglu ( tzn. 5,2 lub 4,8 ), a po południu przeważnie ogień na 4,8 lub nawet na 4,4. Przed samą bazą mamy spot z długim, regularnym chopem, z wiatrem z prawej strony. Moim pierwszym skojarzeniem po zejściu na wodę była nasza Zatoka. Tylko, że na wodzie pełno miejsca, a ludzi bardzo mało, windsuferów w gruncie rzeczy brak. Przez pierwsze 4 dni byłem jedyny. Spot jest bardzo szeroki, więc pływanie w mieszanej strefie nie przeszkadza. Z tego co wiem, latem rozdzielają kitezone i windsurfzone, jednak poza sezonem nie ma takiej potrzeby. Pływy tutaj są dość spore, ponieważ teren jest bardzo płaski, przez co przy odpływie woda cofa się o kilkaset metrów, a w niektórych miejscach praktycznie pod horyzont. Kawałek z wiatrem, właśnie przy odpływie, znajdziemy kolejną miejscówkę, czyli tzw. speedspot.
Jest to bardzo długa plaża z idealnie płaską wodą na oba halsy. Chyba najlepsza miejscówka do trenowania manewrów na jakiej byłem. Można spędzić tutaj długie godziny i złapać niesamowite czucie wiatru. Również brak tłoku na wodzie pozwala porządnie się skupić. Pływając tam zupełnie traci się poczucie czasu. Jeśli ktoś lubi cisnąć na krechę z GPS'em w dłoni to myślę, że może tam zrobić życiówkę. Dakhla Attitude organizuje speed challange, który trwa do końca tego roku i nagrodą jest 5 dniowy pobyt dla 2 osób w hotelu. Z tego co widziałem, to póki co wyniki nie są jakieś niesamowite, więc warto próbować, myślę, że sam jednego dnia się pokuszę o speed session. Na spot można dopłynąć samemu lub skorzystać z organizowanych od czasu do czasu wycieczek łódką. Minusem samotnych wypraw jest powrót pod wiatr po stosunkowo wąskim kanale i do tego ze słabszym wiatrem w tym miejscu. Zajmuje on ok. 30-40 min. Jak ktoś lubi spacerować ze sprzętem to w linii prostej jest ok 600 m do bazy, więc też tak próbować. Oczywiście odradzam spływanie samemu osobom pływającym na kajcie, ponieważ na speed spocie nie ma żadnej asekuracji, a dalej z wiatrem ciągnie się 30 km zatoki. Pływając na windsurfingu jesteśmy na tyle blisko plaży, że zawsze damy radę dopłynąć (10m to raczej nie wyzwanie).
Woda praktycznie na wszystkich spotach jest głęboka, jedynie przy przypływie możemy dopłynąć do samej bazy i mamy wtedy wodę trochę powyżej kolan, jednak ogólnie trzeba nastawiać się na robienie waterstartu przy każdej glebie. Na speedspocie głębokość wody jest dużym plusem, ponieważ już metr od brzegu woda nas zakrywa, więc możemy spokojnie cisnąć przy samym piachu bez ryzyka katapy czy złamania masztu przy tricku lub co gorsza, połamania siebie. Rihfly watersports center jest przyjemną bazą z super sympatyczną obsługą. Już w pierwszy dzień poznałem się z całym teamem.
Po angielsku można się dogadać bez problemu, jednak głównymi językami są tutaj oczywiście francuski i arabski. Największym plusem tego miejsca w porównaniu do innych stacji w okolicy jest to, że znajduje się na samym końcu cypla wychodzącego w lagunę, przez co mamy najłatwiejszy dostęp do wszystkich spotów. Co do sprzętu to znajdziemy tutaj w wypożyczalni deski Fanatica i żagle Northa, a w kitecenter latawce i deski Cabrinhy. Z przechowalnią również nie ma problemu, jest tu cały oddzielny budynek z szafkami przeznaczonymi na storage, który zamykany jest już po zmroku, więc możemy pływać tak długo, jak chcemy. Do szafek wchodzi również sprzęt windsurfingowy, stawiamy dechę w pionie i już. Jednak z braku ludzi w centrum wind. okazało się, że właściwie z szafek korzystać nie muszę, ponieważ mam całą bazę tylko dla siebie, więc aktualnie trzymam sprzęt tam.
Oprócz dwóch spotów wyżej opisanych mamy tutaj jeszcze kilka miejsc, również z falami, nie zdążyłem jeszcze niestety wszystkich opływać. Na pewno jak tylko mi się uda, zaraz pojawi się kolejna relacja. Nie miałem też za bardzo okazji pofilmować oprócz jednej sesji na speedspocie przeprowadzonej z łódki asekurującej dzięki uprzejmości Muhammeda ;) Ale następny razem na pewno dorzucę jakąś marokańską produkcję filmową. Póki co udało mi się jedynie zaliczyć spontaniczną wycieczkę do miasta, dzięki uprzejmości kolegów z bazy, Mustafy i Yassine'a, którzy zgodzili się, zebym poszwędał się za nimi w trakcie ich day off'a.
Dakhla jest średniej wielkości miastem, raczej mało turystycznym. Znajdziemy tutaj parę hoteli i restauracji przeznaczonych typowo dla gości z Europy, jednak zdecydowanie możemy tutaj poczuć Saharyjski klimat. Formalnie jest to terytorium okupowane przez Maroko, jednak ludzie mieszkający tutaj to głównie saharyjczycy. "Teren okupowany" brzmi dość złowieszczo, jednak nie ma się czego obawiać, nie ma tutaj żadnych incydentów z tym związanych, wszyscy żyją ze sobą w pokoju. Jedynym widocznym objawem okupacji jest duża ilość policji i wojska, która zajmuje się głównie staniem, siedzeniem w kawiarniach lub jeżdżeniem skuterami z bazy do sklepu. W trakcie całej wycieczki najbardziej rozbawiła mnie rodzinka rozbijająca beztrosko kwadratowy namiot na środku skrzyżowania. Jedna osoba wbijała młotem metalowe pręty prosto w asfalt, a kolejne naciągały namiot, przywiązując do tych prętów liny.
Dowiedziałem się od Yassine'a, że w Maroku na wszelkie imprezy rodzinne zaprasza się zawsze ogromną ilość osób. Ponieważ mieszkania są stosunkowo małe, można wystąpić z petycją do władz o rozbicie właśnie takiego namiotu przed swoim domem, na samym środku ulicy. Później chłopaki udali się do meczetu na czas modlitwy, a ja wymieniłem pieniądze i poszedłem na kawę. Tak dla informacji, 1 euro to ok. 11 dirham, dla przykładu za kawę zapłaciłem 15. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie, że chcę kawę z mlekiem, jednak koniec końców się udało.
W międzyczasie do knajpy wszedł marokańczyk w koszulce z wielkim napisem "POLSKA", jak widać świat jest mały. Wracając z meczetu chłopaki kupili ryby, owoce morza i marokański chleb na lunch. Zapłacili za wszystko ok. 10 euro, ale powiedzieli, że kupowali tym razem w droższym miejscu niż zwykle. Obładowani poszliśmy do mieszkania ich znajomych, w którym zwykle spędzają popołudnia w wolne dni. Jedzenie było naprawdę świetne, nie jestem raczej wielkim fanem ryb i owoców morza ale to co przynieśli smakowało mi jak nigdy. Udało nam się zjeść może połowę, a resztkami nakarmiliśmy szczeniaka znalezionego na klatce schodowej, który głośno przypominał przez drzwi, żebyśmy o nim nie zapomnieli. Wieczorem wróciliśmy do hotelu razem z nowymi gośćmi, którzy właśnie wylądowali na lotnisku. To by było chyba na tyle z wrażeń pierwszego tygodnia pobytu, teraz nic tylko dalej robić progres i zabrać się za filmowanie ;) Jeśli szukacie miejscówki na jesienny wypad, wpadajcie do nas do
Dakhla Attitude . Z tego co sie dowiedziałem to lotów najlepiej szukać przez Londyn lub Paryż, gdzie można dotrzeć tanimi liniami, lub spróbować podobną drogą jak ja, czyli dostać się czarterem na Gran Canarię i stamtąd bezpośrednio do Dakhli. W razie jakiś pytań piszcie do mnie na piotr.majcher94@gmail.com . Pozdro!