31.01.2014
Indo Surftrip - Girl Power

Indonezyjczycy lubią powtarzać, że jeśli nigdy nie spróbujesz, nigdy nie przekonasz się jak to jest (nieważne czy właśnie próbują cię upić lokalnym winem ryżowym czy namawiają do pływania na falach dwa razy większych niż ty). Zabawne, bo dokładnie ta sama myśl przyszła mi do głowy, kiedy dwie przyjaciółki zadzwoniły do mnie z pytaniem: "Są bilety - lecimy?". Decyzję podjęłyśmy w mniej więcej 30 sekund. Promocyjna cena - 1600 zł w obie strony - była najzwyczajniej w świecie zbyt piękna, żeby powiedzieć "może innym razem". Tym bardziej, że termin wylotu był odległy (dokładnie pół roku), miałyśmy więc sporo czasu na przygotowania. Po pierwsze wizy. Zwykłą, 30-dniową każdy turysta dostaje od ręki na lotnisku. My postanowiłyśmy wyjechać aż na dwa miesiące, musiałyśmy więc złożyć podanie o wizę 60-dniową w ambasadzie. Koszt: 45 dolarów. Po drugie szczepienia. Tężec, błonica, dur brzuszny i wirusowe zapalenie wątroby - całość wyniosła nas ok. 600 zł. Trzeba zabrać się za nie najwcześniej jak się da, ponieważ pomiędzy jedną a drugą dawką szczepień musi upłynąć miesiąc. Po trzecie pieniądze. Chyba nie było znajomego, który dowiadując się o naszych planach nie dziwił się: "Dwa miesiące? A skąd wy macie na to kasę?". Odpowiedź jest w sumie dosyć zabawna. Nie miałyśmy. Ale pracowałyśmy gdzie się dało i oszczędzałyśmy. Na wszystkim - żadnych imprez, alkoholu, taksówek, kina, obiadów na mieście, kawy za 15 zł w Starbucksie, nowych butów co miesiąc. Tym sposobem, mając w głowie konkretny cel, przez pół roku da się odłożyć naprawdę sporo. I tyle. Wizy są, szczepienia są, oszczędności są - można ruszać. Do Dżakarty lecimy przez Dublin i Abu Dhabi. W stolicy Indonezji lądujemy dokładnie w połowie października. Na plecach mamy 15-kilogramowe plecaki, na twarzach wielkie uśmiechy a w głowach pytanie: "no dobra, i co dalej?". Rozpuszczone wizją dwumiesięcznych wakacji postawiłyśmy na spontan i przygodę. Żadnych rezerwacji w hostelach, żadnych planów dalszych niż "co robimy jutro?". W tym wypadku odpowiedź brzmiała: ruszamy w kierunku Bali.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Java >> Bali

Transport z jednej wyspy na drugą możliwy jest na dwa sposoby. Sposób pierwszy - samolot. To opcja szybka i całkiem tania. Lot trwa dwie godziny a bilety można kupić za ok. 200 zł. My jednak chcemy skorzystać z okazji i zwiedzić wyspę (przecież mamy czas), wybieramy więc sposób drugi - busy i prom. To opcja czasochłonna, i jak się okazało na koniec, całkiem kosztowna. Cóż, Java to ogromna wyspa a po drodze natykamy się na całą masę atrakcji - tu body rafting w kanionie, tam trekking na wulkan... Żal nie skorzystać. Ostatecznie, przejechanie całej wyspy zajmuje nam niecałe dwa tygodnie. Jeśli tylko możemy, korzystamy z transportu miejskiego. Niestety, publiczne autobusy kursują wyłącznie między największymi miastami. W pozostałych wypadkach jesteśmy skazane na prywatne busy i samochody, które tylko czekają na turystów i są w stanie zawieźć ich absolutnie wszędzie. Ich jedyny minus - ceny. Lokalni zawyżają je niemiłosiernie, patrząc ci prosto w oczy i przyrzekając że to specjalna, promocyjna stawka specjalnie dla ciebie (to samo tyczy się jedzenia, noclegów, pamiątek - dosłownie wszystkiego. Po kilku dniach po prostu przyzwyczajasz się się, że o wszystko musisz się targować). Z wyspy na wyspę przetransportują cię z kolei publiczne promy (tańsza opcja) albo szybkie promy turystyczne (opcja droższa z której nigdy nie korzystamy - wiadomo, mamy czas). Po dwóch tygodniach spędzonych głównie w autobusach, docieramy na Bali. Jest środek nocy, jesteśmy wykończone a pech chce, że trafiamy w sam środek piekła. Każdy kto spędził chociaż jedną noc w Kucie wie, że nie jest to miejsce dla zmęczonych podróżników, szukających spokoju i wypoczynku. Bo Kuta nocą to imprezy, imprezy i jeszcze raz imprezy. Na ulicach dzikie tłumy pijanych ludzi, głośna muzyka, oślepiające światła, plus magiczne grzybki (tzw. ticket to the moon) sprzedawane na każdym rogu. Jesteśmy zbyt zmęczone żeby uczestniczyć w tym szaleństwie, skupiamy się więc na znalezieniu noclegu. Jak wszędzie, nie ma z tym problemu - po pięciu minutach znajdujemy wolny pokój w rozsądnej cenie (czyli ok. 15 zł za osobę). Ranek przeznaczamy na rozpoznanie terenu - w ciągu dnia jest już dużo spokojniej, zapewne wszyscy są na kacu. Kuta to miasto w 100 procentach nastawione na turystów-surferów. Setki surf-hosteli, surf-barów i surf-sklepów czekają na klientów 24 godz. na dobę. Na nieprzyzwoicie długiej i szerokiej plaży, przy której rozbijają się całkiem przyzwoite fale znajdują się dziesiątki wypożyczalni desek i surfingowych szkółek. Plażę dzieli od miasta kilka metrów - wystarczy przejść przez ulicę. Dzięki temu, od razu po śniadaniu można wziąć deskę pod pachę i spacerem dotrzeć na spot - klasyczny beach break. Nie mogłyśmy odmówić sobie tej przyjemności już pierwszego dnia. Pierwsze wrażenie - tłok. W wodzie siedzą setki ludzi, na szczęście fale są na tyle długie (ponad sto metrów), że każdy może znaleźć miejsce dla siebie. Niestety zmęczenie daje o sobie znać. Mimo całkiem dobrych warunków, łapiemy może ze dwie fale. Jeden z lokalnych surferów wręcz każe mi wyjść z wody i coś zjeść, bo za słabo padluję. Pocieszamy się, że jak na pierwszy raz po rocznej przerwie i tak nie jest źle, i że będzie tylko lepiej. Po kilku dniach spędzonych albo w wodzie, albo na imprezach, albo na zakupach (polecamy outlety na obrzeżach miasta), jesteśmy jeszcze bardziej zmęczone niż przed przyjazdem. A przecież miałyśmy wypocząć.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Postanawiamy poszukać nieco spokojniejszego miejsca i ruszamy na południe - poznani w Kucie Niemcy polecili nam kameralny homestay w pobliżu Uluwatu. Tak poznałyśmy cudownego człowieka - Manuh oraz jego rodzinę, u których mieszkałyśmy prawie dwa tygodnie. Manuh opiekował się nami jak córkami - gotował indonezyjskie dania, zabierał na wycieczki po okolicy, opatrywał rany po wypadkach na skuterach a co najważniejsze zaprosił na sesje medytacji, którą praktykuje co rano wraz z całą rodziną. "Never try, never know" stwierdziłyśmy zgodnie z indonezyjską filozofią, i postanowiłyśmy spróbować i tej nowości. "Świetnie!" - ucieszył się Manuh. "Praktykujemy codziennie o piątej rano!" Cóż zrobić, wakacje, nie wakacje, obietnic się dotrzymuje. Następnego dnia stawiłyśmy się o piątej. Nie dość, że nie zasnęłyśmy w trakcie, to jeszcze naprawdę się wkręciłyśmy. Wierzcie lub nie, ale po kilku dniach zorientowałyśmy się, że to działa. Godzina totalnego wyciszenia co rano i naprawdę stajesz się szczęśliwszym i spokojniejszym człowiekiem. Poza tym, tego typu medytacja to bardzo rodzinny i intymny moment, miałyśmy ogromne szczęście, że zostałyśmy do niego dopuszczone. U Manuh doszlifowałyśmy także umiejętności w jeździe na skuterze - to główny indonezyjski środek lokomocji (transport publiczny na Bali niemal nie istnieje) a od niektórych spotów dzieliło nas kilka kilometrów. Jak przewieźć deskę na skuterze? Żaden problem - wystarczyło zamontować specjalne haki. W tym miejscu jeszcze kilka słów o ruchu drogowym w Indonezji. Fakt, że jest lewostronny, to najmniejszy problem. Większy polega na tym, że obowiązuje tu tylko jedna zasada: brak zasad. Kierowcy na siłę wyprzedzają, zajeżdżają ci drogę i skręcają bez uprzedzenia. Jeżdżą na jednym skuterze w cztery osoby (potrafią przewieźć nim także stół i dwuosobowy materac). Kierunkowskazu i lusterek używają chyba tylko turyści. Ruch na rondzie to czysta komedia - pierwszeństwo ma ten, kto je wymusi. Na początku to naprawdę przeraża, ale po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja i po prostu włącza się w to szaleństwo.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Nasze dni u Manuh biegły regularnym, niespiesznym tempem. Pobudka o piątej (no dobra, kilka razy nie chciało nam się zwlec z łóżek), godzina medytacji, śniadanie, i ruszamy na spoty. Najbliżej nas znajdowała się Pandawa Beach. Klasyczny beach break, ładne, regularne fale, niestety zabawę psuły bardzo silne prądy. I fakt, że za każde wejście na plażę trzeba płacić. Kawałek dalej znajdował się Gunung Payung - secret spot, który pokazał nam Manuh. Niestety, zbyt trudny na nasze umiejętności. Ogromne tuby plus rafa to zdecydowanie kiepskie połączenie. Nie przekonało nas nawet standardowe "never try, never know" - w tym wypadku uznałyśmy zgodnie, że wejście do wody oznacza gwarantowane kłopoty. Jakby na potwierdzenie, chwilę później z wody wyszedł wściekły chłopak - w rękach niósł złamaną deskę. To chyba wyjaśnia dlaczego niemal zawsze było tam pusto. Po kilku dniach mniej lub bardziej udanych poszukiwań, w końcu znalazłyśmy miejsce dla siebie. Położony na zachodnim brzegu prawostronny reefbreak Little Padang okazał się naszym ulubionym balijskim spotem. Niestety nie tylko naszym. Kiedy warunki były idealne w wodzie robiło się naprawdę tłoczno - nie raz rozgrywały się prawdziwe walki o falę. Nie ma się jednak czemu dziwić - wysoki stan wody i bezwietrzna pogoda działały tam cuda. Fale nie były może duże, jednak załamywały się bardzo równo i długo. Nie przeszkadzał nam nawet rzadki swell (bywało, że na kolejny set trzeba było czekać dobrych kilka minut) - spot położony jest przy malowniczej zatoce ukrytej wśród skał, a w oczekiwaniu na falę zawsze można było sobie pogadać z sąsiadem z deski obok. Raz udało mi się tam spotkać rodaka. Po sesji, często zajeżdżałyśmy na zachód słońca do kultowego Uluwatu - spoty położone są niedaleko siebie. Widok pro surferów na potężnych ścianach i długich barrelach był najlepszym zakończeniem dnia. Same nie odważyłyśmy się wejść do wody - Uluwatu nie bez powodu uznawane jest za najtrudniejszy spot na Bali, potężne fale i płytka rafa to wyzwanie wyłącznie dla doświadczonych surferów. Po rewelacyjnych dwóch tygodniach warunki powoli zaczęły się pogarszać. Kiedy usłyszałyśmy, że na nasz ulubiony Little Padang przez najbliższe kilka dni ma przypominać jezioro, uznałyśmy, że w końcu przyszedł czas na Lombok.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Bali >> Lombok

Docieramy do maleńkiej osady na wschodnim brzegu Bali - Padangbai. Właśnie stąd odpływają wszystkie promy na Lombok. Po czterech godzinach na statku, dobijamy do portu. Nasz cel to Senggigi - według przewodnika, jedno z lepszych miejsc na surfing na tej wyspie. A do tego ma być pięknie i mega tanio. Nie możemy się doczekać - w kilka minut znajdujemy transport (to żadna sztuka, w porcie czeka tłum lokalnych kierowców oferujących przejazd w dowolne miejsce) i po godzinie jesteśmy na miejscu. Nasze wielkie uśmiechy z minuty na minutę robią się coraz mniejsze, gdy po pierwsze - okazuje się, że ceny są dokładnie takie jak na Bali, po drugie - samo miasteczko przypomina setki innych indonezyjskich miasteczek i w końcu po trzecie - nie ma warunków. A dokładniej - nie ma i nie będzie przez najbliższy tydzień. W tym momencie po naszych uśmiechach nie został już nawet cień. Nie pozostaje nam nic innego jak znaleźć nocleg, iść spać i następnego dnia uciekać dalej. W hostelu decydujemy, że od teraz olewamy przewodnik i ruszamy do miejsca o którym nasłuchałyśmy się na Bali - polecali nam je wszyscy spotkani surferzy. Wczesnym rankiem ruszamy więc na samo południe - do Kuty Lombok. Po kilku godzinach docieramy na miejsce, i... kolejne rozczarowanie. Samochód wyrzuca nas na środku drogi, wzdłuż której stoją niemal identyczne, proste drewniane chatki. W jednej ktoś urządził prowizoryczny sklep, w innej skromną knajpę, w jeszcze innej - wypożyczalnię desek. Kawałek dalej widzimy plażę (swoją drogą niezbyt urodziwą). Poza tym nie ma absolutnie NIC. Cisza i spokój, po ulicy biegają bezpańskie psy a z drewnianych chatek przyglądają nam się zaciekawione twarze lokalesów. "To jest ta słynna Kuta?" - patrzymy z niedowierzaniem.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

No nic, skoro już przyjechałyśmy to wypadałoby znaleźć jakiś nocleg. Robimy rundkę po okolicy i jednogłośnie decydujemy się na Banana Homestay. Pokoje są dosyć obskurne, ale cena podbiła nasze serca - na osobę wychodzi nas 12 zł za noc. Ze śniadaniem. Na miejscu można też wypożyczyć skuter. Jest absolutnie niezbędny, bo okazuje się, że sama Kuta to raczej taka noclegownia - w miasteczku się śpi i je, a główna atrakcja, czyli spoty, oddalone są od niej o kilka, czasem kilkanaście kilometrów. Młody Indonezyjczyk Coco, który pracuje w naszym hostelu od razu proponuje nam lekcję surfingu, z prezentacją najlepszych spotów i wypożyczeniem deski. Cena - niecałe 50 zł za osobę. Bierzemy. Ale to dopiero jutro rano, a póki co mamy czwartą po południu, masę wolnego czasu i zero pojęcia co z nim zrobić. Bo powiedzmy sobie szczerze - poza surfingiem, w zasadzie nie ma tu innych atrakcji (jeszcze nie wiemy, że właśnie ten fakt sprawi, że zakochamy się w tym miejscu bezwarunkowo). I kiedy tak siedziałyśmy, martwiąc się, co tu do licha robić, problem nieoczekiwanie rozwiązał się sam. A raczej - rozwiązała go Magda, wstając z łóżka i stając na skorpiona. Jej wrzask postawił na nogi wszystkich mieszkańców, którzy zaniepokojeni przybiegli do naszego pokoju. Sytuacja przedstawiała się tak: Magda krzyczy, ukąszona stopa puchnie, kilkanaście przerażonych osób stoi i nie ma pojęcia co robić. Ktoś przytomnie zauważa, że powinniśmy sprawdzić to w Google. Racja. Google mówi, że koniecznie trzeba jechać do lekarza. Nagle wpada Coco, twierdząc, że on się tym zajmie - sam był ukąszony przynajmniej kilka razy i żyje, więc wie co mówi. Przynosi jakiś lokalny specyfik, smaruje nim ukąszoną stopę i rzuca - "do rana będzie dobrze, a skoro wszyscy już tu jesteśmy, chodźmy się napić". Tym sposobem, pierwszego dnia w Kucie, zintegrowani przez skorpiona i lokalne wino ryżowe poznałyśmy całe międzynarodowe towarzystwo z naszego hostelu - Niemców, Holendrów, Francuzów, Duńczyków, Amerykanów i jednego Marokańczyka, z którym przyjdzie nam spędzić trzy niesamowite tygodnie. Bo to, co najlepszego oferuje Kuta Lombok to nie dzikie imprezy do rana czy zakupy w czteropiętrowych surf-shopach. To ludzie. Prawdziwi pasjonaci, którzy zjechali się tu w jednym celu - pływać, pływać i jeszcze raz pływać. Imprezowicze wybierają Kutę Bali. Tutaj, rytm życia odmierza wyłącznie surfing: co rano drogi zapełniają się ludźmi którzy z deską przymocowaną do skutera, rozjeżdżają się po spotach.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Po porannym pływaniu niemal wszyscy wracają z powrotem, do knajp, gdzie nabierają sił pochłaniając Nasi Goreng - talerz smażonego ryżu z warzywami i kurczakiem. Kilka godzin odpoczynku i kolejna fala skuterów sunie po ulicach na popołudniowe sesje. Wieczorem knajpy ponownie zapełniają się barwnym, międzynarodowym towarzystwem, które przy dużych, wspólnych stołach prowadzi niekończące się rozmowy o falach, spotach, planach na najbliższe dni, tygodnie i na całe życie. Tak, ten klimat zdecydowanie bardziej przypadł nam do gustu. Nie mówiąc już o spotach. Już pierwszy - Gerupuk - przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Kiedy wraz z Coco dotarliśmy na miejsce, zamiast plaży zobaczyłyśmy... przystań. Żeby dostać się na break, trzeba wynająć łódź (ok. 12 zł za osobę). Nasz stres rósł wprost proporcjonalnie do wciąż powiększającej się odległości od brzegu. Po 10 minutach łódka zatrzymała się, i Coco zarządził desant. Na początku myślałyśmy, że to żart. Fale były piękne, to fakt. Łamały się równo jak od linijki. Tyle, że były dwa razy większe od nas - nigdy jeszcze na takich nie pływałyśmy. Zapytałam Coco, czy jest pewien, że sobie poradzimy. Jesteśmy po-czą-tku-ją-ce, podkreśliłam, gdyby zapomniał. "Never try, never know!" krzyknął, wskakując do wody. Popatrzyłyśmy na siebie, stwierdziłyśmy "raz się żyje" i poszłyśmy w jego ślady. Jak łatwo się domyślić, fale nas dosłownie przeczołgały. Ale - z pomocą Coco, który znał ten spot jak własną kieszeń - każda z nas złapała ich przynajmniej kilka. Po trzech godzinach w wodzie ledwo wdrapałam się na łódkę, i nawet nie miałam siły mówić. Dopiero na brzegu poczułam jak schodzi ze mnie nieznana mi dotąd w takim natężeniu mieszanka strachu, szczęścia i adrenaliny. Wróciłyśmy do miasteczka i zrobiłyśmy jedyną słuszną rzecz - poszłyśmy spać. Weszłyśmy w rytm życia Kuty zupełnie naturalnie. Kolejne dni przynosiły nam kolejne niespodzianki - okazało się, że poznałyśmy dopiero pierwszą odsłonę Gerupuku. Pod tą nazwą kryją się bowiem aż cztery różne reefbreaki, położone bardzo blisko siebie (do wszystkich można się dostać wyłącznie łodzią).

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Poza znanym nam już Inside były jeszcze: Don-don, Outside right i Outside left. A teraz najlepsza informacja - każdy z breaków pracuje inaczej, w zależności od stanu wody, swellu i wiatru. Oznacza to, że - najprościej rzecz ujmując - Gerupuk działa bez przerwy. Możesz przyjechać na przystań kiedy chcesz i mieć pewność, że przynajmniej jeden z czterech spotów działa. Czasem działały wszystkie na raz - wtedy wybierasz tylko czy wolisz fale łamiące się w prawo (Inside, Outside right), w lewo (Outside left) czy z dwóch stron (Don-don - swoją drogą, każda z nas złapała tu falę życia). Niestety, im lepsze warunki, tym więcej ludzi - zwłaszcza lokalnych którzy niekoniecznie przejmują się turystami i walczą o każdą falę bardzo agresywnie. Pozostałe spoty są już mniej oblegane, ale i znacznie trudniejsze. Reefbreaki Are Guling, Mawi czy położony najbliżej Kuty Seger kuszą doświadczonych surferów wysokimi ścianami i długimi tubami. No i można do nich dotrzeć z lądu - trzeba się tylko porządnie napadlować. A trzy godziny drogi od Kuty znajduje się kultowy Desert Point - przez niektórych uważany za najlepszy, najtrudniejszy i najbardziej nieprzewidywalny spot na świecie (fala, żeby w ogóle zaistnieć potrzebuje swellu z bardzo konkretnego kierunku). Niestety, w ciągu całego wyjazdu nie miałyśmy okazji zobaczyć go na własne oczy - ciągle powtarzałyśmy sobie, że mamy jeszcze czas. A że czas w Kucie pędzi niemiłosiernie, nie wiadomo kiedy minęły nam trzy tygodnie i nagle okazało się, że musimy wracać do Polski. Ale może i dobrze? Przynajmniej mamy pretekst, żeby jeszcze tam wrócić.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Ceny


Nie sposób nie pokochać tego kraju - po wizycie w kantorze i wymianie kilkuset złotych na indonezyjskie rupie, w kilka sekund stałyśmy się milionerkami (śmieszne uczucie, zwłaszacza, że spałyśmy w obskurnych hostelach, bo na lepsze nie było nas stać). Prawdą jest, że w Indonezji jest tanio, ale nie jest to spektakularna różnica. Ceny żywności w sklepach są zbliżone do tych polskich. Zdecydowanie najtańsze jest jedzenie w skromnych, lokalnych knajpach i na ulicy - porządny obiad zjesz już za 20 tys. rupii, czyli ok. 6 zł. Najtańszy nocleg w hostelu albo homestayu (pokoje wynajmowane przez lokalnych) można znaleźć już za 40-50 tys. za osobę (ok. 12-14 zł). W cenę noclegu z reguły wliczone jest śniadanie. Tyle samo kosztuje wynajęcie skutera - najczęściej płaciłyśmy 50 tys. rupii za dzień. Paliwo jest śmiesznie tanie - zatankowanie do pełna kosztuje 4 zł. Na nową deskę trzeba wydać przynajmniej 5 milionów rupii - wychodzi ok. 1300 zł. Używane można kupić o połowę taniej. W każdej surferskiej miejscowości bez problemu można deskę wynająć - to koszt 50 tys. rupii za cały dzień.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Noclegi


Wcześniejsze wyszukiwanie i rezerwowanie hosteli w internecie jest absolutnie zbędne. Znalezienie noclegu w każdym nowym miejscu zajmowało nam przeciętnie pięć minut. Powód? Biały człowiek z plecakiem równa się pieniądze, więc wystarczy, że przejdziesz się ulicą a dostajesz przynajmniej kilka propozycji zakwaterowania. Indonezja oferuje noclegi na każdą kieszeń - zarówno luksusowe hotele, przytulne hostele z basenem, jak i bardzo tanie homestaye. Jeśli chodzi o te ostatnie, cena jest adekwatna do warunków. Wyposażenie pokoju równa się: dwa łóżka, szafka i wentylator, który po włączeniu huczy jak kosiarka do trawy. Łazienka to toaleta w której nie działa spłuczka oraz prysznic w którym nie ma ciepłej wody. Jaszczurki, karaluchy i myszy - gratis. Po dwóch tygodniach człowiek się przyzwyczaja, przysięgam.

Sieplywa.pl - Windsurfing, Kitesurfing i Surfing w najlepszym wydaniu

Jedzenie


Po pierwsze ryż. Dużo ryżu. Najsłynniejsza potrawa to Nasi Goreng, czyli smażony ryż z warzywami i kurczakiem, albo owocami morza. Do tego znakomite i świeże ryby oraz owoce morza, szaszłyki z kurczaka w pikantno-słodkim sosie z orzeszków ziemnych (Chicken Satay), mieszanka gotowanych warzyw z tym samym sosem (Gado Gado), smażona soja, naleśniki z bananami, aromatyczne zupy z kurczakiem i po miesiącu nie chcesz jeść nic innego. Indonezyjska kuchnia jest zna-ko-mi-ta. Z reguły ostra, ale dla turystów robi się łagodniejsze wersje potraw. Przez dwa miesiące ani razu nie zdarzyło nam się zatrucie czy choćby niestrawność, mimo że bardzo często obiad kupowałyśmy ze stoisk na ulicy.

sieFotografuje

Krzysiek

Źródło:

Autor: Ewelina Zając
top