Plan był prosty - w ramach dostępnego urlopu, który niestety ograniczył się do dwóch tygodni, dojechać do Kraju Basków i spędzić jak najwięcej dni na wodzie. Ostatecznie zrobiliśmy ok. 6500 kilometrów odwiedzając wiele spotów kitesurfingowych i surfingowych, spędzając 14 z 16 dni na wodzie. Statystyka całkiem niezła, prognoza dopisała, więc śmiało można powiedzieć, że wyjazd się udał.
Aby zaoszczędzić czas, ustaliliśmy, ze wyjeżdżamy w piątek wieczorem z Tarnowskich Gór, bo tam czekał na nas nasz środek lokomocji. Na miejscu okazało się, że z pakowaniem nie będzie najmniejszego problemu. Było to miłe zaskoczenie, bo do zabrania mieliśmy trzy deski surfingowe, pięć twin-tipów, cztery wave'ówki, dwanaście kite'ów i oczywiście masę dodatkowych gadżetów. W pamięci również musieliśmy mieć miejsce dla nowych desek surfingowych, które zamierzaliśmy kupić w Hiszpanii, ze względu na lepsze ceny i większy wybór. Po pakowaniu przyszła pora na zakupy, tak żeby ograniczyć wydatki na produkty, które nie różnią się znacznie od naszych. Poza tym musieliśmy mieć zapas kanapek na nocną podróż. Wszystko przebiegło sprawnie i wyruszyliśmy w podróż. Niestety nasz GPS lekko nas oszukał, nie mając pojęcia o nowym fragmencie autostrady pokierował nas przez wioski, przez co nie udało się zrobić ostatniego tankowania w Polsce. Mimo że paliwo u nas nie jest tanie, to za granicą jest jeszcze drożej, dlatego warto dobrze przemyśleć trasę przed wyjazdem. Pierwszym celem było Almanarre, oddalone od nas 1700 kilometrów. Jadąc w nocy i korzystając z autostrad zajęło nam to około 22 godziny. Staraliśmy się jechać w miarę oszczędnie, bez pośpiechu zatrzymując się co jakiś czas. Trzech kierowców i pełno miejsca do spania na zapleczu pozwoliło na swobodną podróż i tak naprawdę, żadne z nas nie było zmęczone po dotarciu na miejsce.
Almanarre to spot, który jest powszechnie znany i w sieci można znaleźć o nim wiele informacji. Warunki tam wahają się pomiędzy małą falką, czopem i flatem na pobliskich kałużach. W sezonie potrafi tam być tłoczno, ale we wrześniu, tak jak my się tam pojawiliśmy, ciężko było zobaczyć kogokolwiek. Oprócz wielu kempingów, przy drodze dojazdowej na koniec cypla, jest wystarczająco miejsca, żeby spokojnie rozbić się kamperem. Oprócz sfrustrowanych Francuzów trąbiących od samego rana i starających się nas obudzić nie ma z tym większych problemów dopóki utrzymuje się czystość i nie przeszkadza innym obozowiczom. Niestety oprócz ciepłej wody i delikatnej bryzy z rana, z której udało się skorzystać tylko jednemu z nas, spot ten przywitał nas deszczem. Szybko podjęliśmy decyzję o przeniesieniu się dalej na zachód, gdzie pogoda miała być lepsza.
Po przejrzeniu naszego przewodnika po spotach z końcówki lat dziewięćdziesiątych, szybko zadecydowaliśmy, że jedziemy do parku narodowego - Beauduc. Po przeprawie promem, lekko zagubiliśmy się w mieście, gdzie na szczęście pomógł nam przypadkowo spotkany rodak. Zrobiliśmy zakupy, w nie do końca dobrze zaopatrzonym sklepie, uzupełniliśmy zapas wody i pojechaliśmy w stronę spotu. To co ujrzeliśmy na miejscu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Ubita plaża po horyzont, na której mimo obecności wielu kamperów, spokojnie można było znaleźć miejscówkę z widokiem na morze w bezpiecznej odległości od sąsiadów uraczyła nas iście po królewsku. Całej scenerii dopełnił wiatr, który z minutę na minutę rósł na sile i po zaczerpnięciu świeżego powietrza nad samą wodą, zachęcił nas na pierwsze porządne pływanie na wyjeździe. Z wody zeszliśmy dopiero po zachodzie słońca. Używając znalezionych w okolicy palet skonstruowaliśmy sobie kabinę prysznicową.(Ta w kamperze była zapchana delikatniejszymi deskami do wave'u.)
Ciepły prysznic i grill przed kamperem utwierdził nas w przekonaniu, że wyjazd rozwija się w bardzo dobrym kierunku. Rano znowu nasz spokój zakłóciło trąbiące auto, na szczęście klakson w tym wypadku używany był w dobrej wierze, przez ludzi prowadzących handel obwoźny. Po śniadaniu cały dzień spędziliśmy na wodzie. Wiatr mimo że był off-shore, był bardzo równy. Jedyne zastrzeżenia można było mieć do wody, która była ni to falką, ni to czopem. Dobra prognoza i warunki sprawiły, że zostaliśmy tam jeszcze jeden dzień, po którym zebraliśmy się w stronę słynnego Leucate. Po drodze złapaliśmy jeszcze szybką sesyjkę na spocie z płaską wodą - Frontignan, Etang d'Ingril. Wiatr wieje tam do brzegu, a przy samej plaży jest bardzo płytko. Jest też parę miejsc, w których należy uważać na kamienie, ale ogólnie spot jest godny polecenia.
Naszym pierwszym celem w Leucate był kemping La Franqui, a właściwie parking w jego okolicy. Można tam spokojnie nocować w kamperze, płacąc niewiele, lub nic, korzystając w międzyczasie z sanitariatów kempingowych. Pływanie na tym spocie jest o tyle uciążliwe, że trzeba przebyć bardzo długi spacer ze sprzętem na wybrzeże i jeśli tak jak u nas, wieje Tramontana czyli wiatr off-shore, jest bardzo nierówno. Po godzinie walki i wielu ponownych testach czy może aby wiatr się nie wyrównał, zdecydowaliśmy, że to nie to i pojechaliśmy dalej szukać spotu z lepszymi warunkami. Ostatecznie tego dnia wylądowaliśmy na jeziorku Etang de la Palme.
Duży akwen ze stosunkowo płytką wodą i nierównym wietrze, nie był najlepszym, ale wiało, także trzeba było korzystać. W wodzie trzeba uważać na masę małych muszelek, którymi łatwo rozciąć sobie nogę, albo piankę. Poza tym spot jest w miarę bezpieczny i można spotkać tam Polaków. Tego dnia na nocleg wybraliśmy sobie parking, zaraz koło jeziorka, więc po raz kolejny w spokoju i za darmo spędziliśmy noc. Kolejne dwa dni spędziliśmy na spocie Port Barcares(Eole), gdzie warunki były zdecydowanie najlepsze.
Będąc tam warto zrobić około 4 km upwind, na małą lagunkę z wodą płaską jak stół. Niestety na spocie nie można nocować kamperem, ale w okolicy łatwo znaleźć miejsce na postój. Dodatkową zaletą tego spotu jest obecność dwóch wyciągów do wakeboardu i masy przeszkód z najwyższej półki. Jak się później okazało to był koniec naszej przygody z kitem, bo wieczorem wyruszyliśmy w stronę kraju Basków i pozostał nam tylko surfing.
Starając się ominąć drogie francuskie autostrady dojechaliśmy do San Sebastian bardzo późno. Nie mając za bardzo pojęcia, w które miejsce noclegowe uderzać i mając w głowie naszą dewizę, że za noclegi nie płacimy, zdaliśmy się na ślepy los i kierując się w stronę morza, ostatecznie odnaleźliśmy mały parking dla kamperów na obrzeżach Zarautz. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, ponieważ miasto jest pozytywnie nastawione do surferów, jest pełno surfshopów, a warunki akurat tego dnia były idealne na odświeżenie sobie techniki po pływaniu na Bałtyku.
Szybkie zakupy i nasz kamper był cięższy o dwie deski surfingowe, a dwóch członków naszej ekipy znacznie szczęśliwszych. Używane deski w Hiszpanii zaczynają się już od 180 EUR, a wybór jest na tyle duży, że każdy znajdzie coś dla siebie. Na stosunkowo łatwym beach-breaku w Zarautz spędziliśmy cały dzień, a następnie udaliśmy się dalej na zachód, aby znaleźć nocleg w Lekeitio. Hiszpania jest bardzo dobrze zorganizowana pod kampery, i bezproblemowo można znaleźć parkingi z dostępem do wody. Ponieważ była to akurat sobota, postanowiliśmy przejść się na miasto i zrelaksować przy bilardzie. Klimat imprezki mile nas zaskoczył, dobrą muzyką i obecnością całych rodzin do późnych godzin nocnych.
Niedzielę zaczęliśmy od pojechania do Bakio, gdzie podobno tego dnia, przy wysokim stanie wody miał być najlepszy warunek. Na miejscu okazało się, że warunki są bardzo dobre, ale nie na drugi dzień pływania. Krótko mówiąc fale trochę nas wyjaśniły, a regularnie pojawiające się mamuśki pokazały swoją moc. Dopiero na drugiej sesji, doświadczenie zebrane podczas porannej walki pozwoliły na złapanie parę dobrych fal i zaliczenie tego spotu. Niestety podczas pobytu na miejscówkach w zatoce baskijskiej warunki nie były najlepsze w związku z wiatrem (wcześniej pożądanym, a teraz wręcz przeciwnie), który bardzo rwał fale. Nie zrażało nas to za bardzo, bo przecież i tak te warunki były lepsze niż niejeden raz, kiedy surfowaliśmy w Bałtyku. Wieczorem dojechaliśmy na jeden z głównych punktów naszego wyjazdu - Mundaki.
Malownicza mieścina i piękny widok na spot, sprawia, że to miejsce na pewno warto odwiedzić. Przed wejściem do wody obowiązkowo trzeba sprawdzić jak działają prądy, bo jak przekonał się jeden z nas, można przez to niepotrzebnie się namęczyć. Ponieważ Mundaka najlepiej pracuje na niskim stanie wody, postanowiliśmy, że następnego dnia zrywamy się skoro świt i atakujemy fale. Lekki trud związany ze wstawaniem był wynagrodzony dobrymi warunkami, a mimo chłodnego powietrza woda była bardzo ciepła. Ponieważ dziewczyny miały lekkie opory z surfowaniem na Mundace, wróciliśmy do Zarautz, które było zdecydowanie najlepszym spotem dla początkujących. Na miejscu fala mile nas zaskoczyła i tego dnia każdy z nas łapał "falę życia". Na koniec trochę się rozpadało, więc uznaliśmy, że to znak żeby ruszać dalej.
Po drodze na północ do Bretanii, nie sposób było nie zahaczyć o mekkę surferów - Hossegor. Dodatkowym atutem była obecność tam paru znajomych, którzy użyczyli nam prysznica i miejsca postojowego. Niestety warunki były kiepskie na szlifowanie umiejętności, a wściekły ocean na Capbreton szybko nas wypluł i skłonił o przyspieszonej decyzji o wyjeździe. Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć spot kitesurfingowy w okolicach Bordeaux, ale na miejscu okazało się, że nie wieje, dlatego pojechaliśmy jeszcze dalej i noc spędziliśmy w przyjemnym lesie odrobine na północ.
Rano po sprawdzeniu, że warunki na wodzie nie rozpieszczają, udaliśmy się na spot, który polecili nam znajomi - La Torche. Unikanie autostrad i duże gabaryty sprawiły, że trasa zajęła nam cały dzień, więc następny poranek odbył się pod znakiem ogromnego głodu pływania. Po szybkim śniadaniu, nie zważając na zimno szybko udaliśmy się do wody, która tego dnia była po prostu lodowata. Lokalesi z uśmiechem na twarzy patrzyli na nasze kaptury, buty i rękawiczki, jednak bez tego ciężko było się nagle przestawić na cold water surfing, zwłaszcza, że nie było słońca, a grzałka w kamperowym prysznicu odmówiła posłuszeństwa. Poza temperaturą, spot był bardzo wdzięczny jeśli chodzi o fale, a zejście pomiędzy skałami od razu na breaka nie stanowiło problemu.
Po całym dniu i kolejnym poranku spędzonym na tym zimnym spocie, stwierdziliśmy, że warto by było zobaczyć trochę więcej Bretanii i pojechaliśmy na północ. Ostatecznie była to najlepsza decyzja wyjazdu, bo przypadkowo wczesnym wieczorem znaleźliśmy swego rodzaju secret spot - Baie de Trepasses.
Fale, które tam zobaczyliśmy w połączeniu ze słońcem, które postanowiło się pokazać, przekonały wszystkich do błyskawicznego wyjścia na wodę. Była to zdecydowanie jedna z najlepszych sesji, na spocie gdzie fale były długie i przewidywalne. Każdemu zwiedzającemu Bretanię polecamy ten mały spot, gdzie przy parkingu jest jeden hotel, a plaża zakończona jest klifami z dwóch stron. Dodatkowo w okolicy jest pełno miejsc, gdzie w malowniczym otoczeniu można spędzić spokojnie noc.
Niestety kolejny dzień, był naszym ostatnim i po szybkiej porannej sesji we mgle, trzeba było wyruszać w drogę do Polski. Omijanie płatnych autostrad i zrobienie pitstopa na tanią benzynę w Luxemburgu (1,22 EUR, w porównaniu do 1,55 EUR w Niemczech) sprawiło, że do zrobienia mieliśmy 2300 km. Cała trasa zajęła nam 33 godziny jazdy praktycznie non stop, jednak tak jak wcześniej, dzięki podzieleniu jej na trzech kierowców, nie odczuwaliśmy właściwie żadnego zmęczenia po przyjeździe. Wyjazd udał się tak jak planowaliśmy, obyło się bez większych szkód i wszyscy byli zadowoleni z ilości odwiedzonych spotów.
Na przyszłość wiemy, że na taką objazdówkę potrzeba co najmniej tygodnia więcej, ale wiadomo, że na etacie ciężko dostać tak długi urlop. Co więcej, jesteśmy przekonani, że wakacje w kamperze to jedna z najlepszych form wypoczynku, a wrzesień jest idealnym na to czasem, ponieważ na południu jest wciąż ciepło, a turystów już nie ma. Najważniejsza jednak jest ekipa. Spędzanie ze sobą każdej chwili na tak małej przestrzeni może prowadzić do spięć, dlatego tym bardziej należy wiedzieć kogo się ze sobą zabiera, żeby tak jak u nas wszystko przebiegło gładko i bezproblemowo.
Krzysiek