Słońce. Wszechobecne słońce. Nie ma się gdzie schować, nie da się usiąść tak by nie paliło skóry. Przedziera się nawet przez dach prowizorycznej chatki z liści palmowych którą ktoś kiedyś postawił na tej malutkiej plaży. Ręce i nogi mam już całkowicie spieczone, włosy przechodzą w kolejny odcień koloru blond... ale jakoś mi to nie przeszkadza. Jak mogłabym mieć coś przeciwko, skoro rozglądam się dookoła i widzę biały piasek, krystalicznie czystą wodę, kilka krzaków, jedno małe drzewo i czystą, niczym nie ograniczoną dziką przestrzeń? Wydaje mi się że kilka słonecznych oparzeń to uczciwa cena za pobyt w tym raju.
Filipińska wyspa Seco to nic więcej jak tylko mały skrawek lądu pośrodku oceanu. Szeroka na około 400 metrów, długa może na sto, jest tak malutka, że
spacer wokół niej zajmuje mniej niż 10 minut. Nieskażona cywilizacją, żadnych domów, hoteli, płotów. Kilka małych szałasów postawionych przez okolicznych rybaków na plaży, dwa patyki gdzie podwieszają czasami swoje sieci i to wszystko.
Nie ma elektryczności, nie ma słodkiej wody, nie ma zasięgu w telefonie. Świat mógłby się skończyć, trzecia wojna wybuchnąć, kosmici mogliby najechać Polskę, a ty nawet byś o tym nie wiedział. Poza tu i teraz na tej wyspie nie liczy się nic. Dla dziewczyny takiej jak ja, która zawsze coś przelicza, sprawdza ile godzin musi jeszcze wypracować na ten czy inny bilet lotniczy, gdzie będzie najtaniej spać i czy w ogóle stać ją na to by podczas kolejnej podróży cokolwiek jeść, takie oderwanie od rzeczywistości to magia. Magia w najczystszej, prymitywnej postaci która sprawia, że od pierwszych sekund kocham to miejsce. Stojąc po kostki w przezroczystej wodzie czuję się wolna, niezależna a przez kilka następnych dni nie będzie obchodzić mnie nic innego poza kitesurfingiem. To w końcu z jego powodu tu przyjechałam i to jemu właśnie będę poświęcać każdą spędzoną tu chwilę.
Seco dostarcza idealnych warunków do kitesurfingu wszystkim którzy lubią freestyle - stały, wiejący praktycznie codziennie wiatr i płaska woda. Po jednej stronie wyspy mamy offshore i w miarę płytki, płaski jak stół akwen. Po drugiej stronie tworzą się niewielkie kickery. Miłośnicy leniwego freeridingu mogą sobie zrobić wycieczkę wokół wyspy, jest w końcu tak malutka że spokojnie da się ją opłynąć naokoło... Seco to idealne miejsce żeby skupić się na własnym rozwoju i zrobić pierwsze podejścia do nowych tricków. To też właśnie robiliśmy tam przez całe trzy dni i niesamowite jest, jak wiele mi to dało. W trzy dni idealnych warunków można nauczyć się o wiele więcej niż czasem przez dwa tygodnie na słabym akwenie... Jedynym minusem wyspy są dosyć jadowite meduzy, które może czasami wypływa rano na płyciznę, ale nawet wtedy da się spokojnie pływać, trzeba po prostu trzymać się po offshorowej stronie wyspy.
Pomiędzy jednym pływaniem a drugim nakręciliśmy krótki filmik, który możecie obejrzeć poniżej.
Wypady na Seco organizowane są przez niektóre szkoły na Boracay, więc jeśli kiedykolwiek zapuścicie się w te rejony, koniecznie musicie się na jeden wybrać. Inaczej przegapicie możliwość spędzenia kilku dni w raju, a bądźmy szczerzy - niewiele jest rzeczy lepszych niż zabawa w Robinsona Kruzo z kajtem pod ręką.
Wiatr z wami,
Zuza Czaplińska
Cabrinha, 24surf.pl, GoPro, Evokaii