W 2010 roku byliśmy na Synaju kręcić nowe promo video dla Blade Kites. Sam dojazd na miejsce był dość skomplikowany, bo Mleczny pojechał na kilka dni do Izraela i nie mógł zabrać żadnego sprzętu video, ponieważ przekraczali granicę Izraelsko-Egipską i nie można nic takiego jak aparaty, kamery, a nawet walkie-talkie tamtędy przewozić. Transport tego całego elektro złomu więc spadł na mnie, czyli około 40 kg upchane w jeden quiwer i 25 kg na plecach.
Beduin kite Moje ubrania i reszta rzeczy pojechały z Mlecznym do Izraela już kilka dni wcześniej. Z powodu jakiś tam zawirowań mój samolot leciał dwa dni wcześniej niż planowaliśmy, nie było to takie straszne, gdyby nie to że na lotnisku nie było gościa z moimi biletami z biura podróży. Na 10 minut przed startem jednak mnie odprawili, bez biletu, co gorsza także bez powrotnego biletu. Na lotnisku w Hurgadzie odprawa celna chciała dostać kilka funtów w łapę, jak mnie zobaczyli z tym całym sprzętem, ale po radykalnej wymianie słów i argumencie że ja tu jestem 10 raz i Egipt to mój drugi dom (hahaha) udało się nie zapłacić haraczu, tylko wpisali mi ten cały sprzęt w paszport.
Z lotniska odebrała mnie obstawa z Colony Watersport (dzięki Bengan) i 2 dni spędziłam w Magawishu na kręceniu Marka Shinna na sandbarze w Colonie. Potem razem z Shinnem polecieliśmy na Synaj (lot około 45 minut). Tam zwinęliśmy Holendrów, którzy stanowili trzon ekipy freestylowej Blade Kites. Reszta chłopaków od strony Izraela dojechała wieczorem.
Pierwszego dnia coś tam próbowaliśmy kręcić w Dahabie, ale ostro nas gonili, mimo że windsurferzy i tak pływali w zupełnie innym miejscu - baza w Dahabie okazała się po prostu do dupy, bo nie można było się dogadać z nimi. Jak by tego było mało jeszcze wysłali motorówkę, która nas miała pilnować. Żenada. Zawinęliśmy się więc i pojechaliśmy sobie szukać spotów, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Pojechaliśmy więc do Beduinów...bez prądu, bez bieżącej wody, śpiąc w słomianych chatkach, gdzie kot wpadał łapać myszy które u nas mieszkały, było extra. Wiało mega, nawet głównie za mocno, czego w ogóle nie widać po wodzie, ponieważ lagunka jest w lekkim dołku i woda w niej jest idealnie płaska, nawet przy bardzo silnym wietrze. Aby dostać się do beduinów w jedną stronę jechaliśmy przeszło 2 godziny terenówkami wyschniętym korytem rzeki, w drugą wracaliśmy na wielbłądach po skalistym wybrzeżu- z całym sprzętem kite, z quiwerami, kamerami, statywami...było nieźle. Zaliczyliśmy nawet mały wyścig wielbłądów. Wracając jeszcze do beduinów to nie są oni
takimi Egipcjanami jakich spotkać można w Hurgadzie, czy gdziekolwiek w ośrodkach turystycznych.
Oni są Beduinami. Żyją na pustyni i są absolutnie zaradni. Całe jedzenie przygotowywali nam w bazie, za każdym razem nie mogliśmy się doczekać kiedy już będzie można jeść, bo było takie pyszne, co więcej byli dobrze zaopatrzeni w piwo, cole, pepsi, fantę więc niczego nam nie brakowało. Nauczyliśmy ich też pływać na wake za ich własną rybacką motorówka, a ekipa Blade'a zostawiła im jednego kita, na którym pod koniec naszego pobytu już umieli pływać - generalnie fajni ludzie. Na zdjęciach możecie zobaczyć, że brali też udział w zdjęciach - niedługo pewnie zobaczycie więcej filmów z ich udziałem.
Dni leciały nam bardzo szybko. Codziennie pobudka ok. 5 rano na sesje przy wschodzie słońca, później pyszne śniadanie i kolejna sesja zdjęciowa. Ok 12. przerwa na lunch lub krótką drzemkę, a później znowu do wody. Na koniec night session i wracaliśmy na rzęsach do naszych husz (szałasów z desek i trzciny). Równy wiatr pojawiał się ok 6-7 stąd też codziennie powtarzaliśmy naszą poranną sesje w nadziei że zawieje coś o wschodzie słońca - bywało z tym różnie ale w końcu się udało.
Mieliśmy też do dyspozycji mały kuterek rybacki do zdjęć z wody, który miał duże problemy z osiągnięciem prędkości rozwijanej przez naszych raiderów :). Sesje zdjęciowe wypełniały nam całe dnie, zmieniali się tylko raiderzy co parę godzin, a my dalej zostawaliśmy z kamerą w wodzie bądź na brzegu i tak w kółko, by nagrać zaplanowane ujęcia przy dobrym świetle.
Poza pobytem w beduińskiej wiosce spędziliśmy jeden dzień na jachcie na otwartym morzu. Wiatr dopisał tworząc dość duże fale co urozmaiciło nasze zdjęcia ale też wpłynęło negatywnie na samopoczucie niektórych osób :).
W drodze powrotnej udało się jeszcze na koniec wymarudzić wejście do samolotu do Polski, bez biletu. Oczywiście miała być łapówka, ale znowu udało mi się tak ich zagadać że odpuścili te 700 funtów, których i tak nie miałam :D
Nasza przewiewna chata i Mleczny z "desert dogiem".
Foto. Dzida Production, Katia Romanowa, Rana Mendelsona i Shai Guinterman.
Eska.