Cześć!
Po PWA w Turcji się nie odzywałem. Ale bynajmniej nie dlatego, że nie było o czym pisać. Wprost przeciwnie,
działo się tyle, ze nie było czasu nawet skrobnąć małej relacyjki. W tym momencie siedzę w samolocie do Brazylii na Młodzieżowe Mistrzostwa Swiata Formuły. 10-godzinny lot sprzyja pisaniu relacji, więc oto i mój hurtowy raport z drugiej części sezonu.
Maciek ściga Kevina Pritcharda
Prosto po Turcji przyszło mi bronić tytułów
Młodzieżowego Mistrza Polski zarówno w Formule jak i Slalomie. W tej pierwszej przez cały sezon dostawałem kosmiczne baty, z bardzo wielu powodów, z których chyba największy to bardzo dobra forma młodzieżowych konkurentów. Moja pasja i poświęcenie slalomowi, również na tych regatach wyszło trochę bokiem. Po kilku wyścigach w bardzo zróżnicowanych warunkach o mało co nie wywalczyłem podium co byłoby biorąc spektrum całego sezonu, wręcz anomalią. No ale, aż tak wielką nie było, bo skończyłem 4ty, notując najgorszy wynik od... 2005 roku. Wygrał bezbłędny Mistrz Europy Jacek Piasecki, przed superszybkim Michałem Afotwiczem i słabo wiatrową maszyną Pawłem Tarnowskim.
Całe szczęście, udało mi się trochę sobie odbic w slalomie, czyli tym co było moim głównym motywem tego sezonu. Tak więc
Młodzieżowe Mistrzostwa Polski w slalomie udało się wygrać zgodnie z planem. Ot tak, na osłodę ;).
Dalej w planie był wykład w Szkole Zdrowia przy okazji Mistrzostw Polski Instruktorów. Tematem był tuning sprzętu i kulisy zawodniczego życia. Wszystko udało się świetnie, atmosfera była wyluzowana, ludzie uśmiechnięci i przyjaźni - wszystko tak jak trzeba. Odbyły się również w słabym wietrze regaty o wspomniany wcześniej tytuł. A po całej części "oficjalnej" coś co chyba wszystkim najbardziej przypadło do gustu - fun race. Scenariusz był następujący:
Start w biegu z plaży, baksztag do pomostu w Jastarni po pieczątkę na czole, połówka do wieży FujiFilmu, w celu wypicia tam 50tki wiśniówki, a potem halsówka do brzegu gdzie trzeba było odnaleźć beczkę i zagrać w swojego rodzaju rosyjską ruletkę - na beczce stały kieliszki z 3 różnymi płynami - wodą, wódą i spirytusem. Więc można było się nieźle naciąć ;). Oczywiście w fun racie wziąłem udział i było to całkiem ciekawe doświadczenie, W warunkach bez ślizgowych nie ścigałem się... nigdy ;). Także wyobraźcie sobie moje zdumienie gdy do drugiego "check pointu" dopłynąłem drugi zaraz za RS:X'ową maszyną Kamilą Tomkiewicz, która okazała się być członkinią tego kursu. Niestety przy wejściu na halsówkę oboje z Kamilą zorientowaliśmy się, że fun race, naprawdę był "fun" i ktoś z naszych Tabou CoolRiderów wyjął miecze. Także na mieczowej desce bez miecza wracałem chyba z pół godziny, co oczywiście wywołało niejedną salwę śmiechu ;) A swoją drogą bardzo się zdziwiłem jak ta deska łatwo odpala. Jestem przekonany, że nie było nawet limitowych 7węzłów, a na totalnie nie wybranym po maszcie Vaporze 8.4 i rzeczonym CoolRiderze przejechałem ze 100 metrów w ślizgu.
Ok, ale dosyć nudy. Następnym punktem programu była Dania i okolice Klitmoller, w którym pokrywając się z prognozą sezonu odbywały się
zawody Pucharu Świata PWA Wave. Może nie będę oryginalny zachwycając się skill'em Kauliego i spółki, ale jedna rzecz naprawdę mnie trafiła. Pierwszego dnia z wiatrem było na tyle słabo, że w uzyciu były żagle 5.7, a na wodzie odchodziły takie triki jak double forward czy push tabletop! A a resztę już sami widzieliście. Wszechstronny Kauli, wielkie jaja Campello (stall forward na kilkanaście metrów, anyone?), porządny Fernandez, zaskakujący dziadek Pritchard itp.
Piękna fala w Hanstholm
My większość sesji spędziliśmy w pobliskim Hanstholm. Pierwsze 2 dni nie były rozpieszczające, ale dalej
Morze Północne pokazało moc. Były to chyba najlepsze warunki jakie zaliczyłem w kontynentalnej Europie. Fale logo-high wiatr na 4.2 side-off, side, side-on czyli cały przekrój od świetnej jazdy na fali do skoków życia. Tym razem pojechałem z chyba najbardziej wyluzowaną ekipą świata: Markiem "Elzanem" Elzanowskim, Maćkiem "Kapustą" Kapuścińskim, Pawłem "Bielakiem" Bielińskim (swoją drogą nie ma to jak 3 skomplikowane genezy pseudonimów) i Konradem Zawadzkim, czyli bardzo młodym i już dającym radę, lekko gadatliwym chłopakiem. Spotkaliśmy tam również ekipę z 3miasta i Szczecina m.in Robercika Bałdygę i Mr. Sieplywa, czyli Bogo.
Wysoki (i przede wszystkim ustany!) backloop Kapusty
Był to tak naprawdę mój pierwszy trip wave'owy w tym roku, ale stwierdziłem że nie ma się co patyczkować i trzeba od razu wziąć się do roboty. Zabrałem się za mój najsłabszy punkt czyli rotacje do tyłu. Wśród kilkunastu prób pushloopów, zupełnie przez przypadek
odkryłem jak się robi pushloop tabletop, Hmm robi - powiedzmy szczerze: próbuje. Brakuje mi prędkości rotacji i liftu do dokręcenia w ostatniej fazie ale mam nadzieję, że nie jestem aż tak daleko.
Przedostatniego dnia w Hanstholm zaliczyłem również crash życia. Wystrzeliłem najwyższego pushloopa i jakoś nei byłem w stanie go dokręcić. Czułem jakbym godzinami szybował nad tym żaglem próbując coś z tym zrobić i go dokręcić. Niestety, nie udało się i z kilku ładnych metrów spadłem... głową prosto w bom.
Ciemno przed oczami, ostre mielenie i lekka nieświadomość co się właśnie stało. Gdy się "obudziłem" i dopłynąłem do mielonego sprzętu odkryłem, że żagiel jest w 2 częściach. Dopłynąwszy do brzegu, próbowałem przeanalizować sytuacje, ale lekkie otępienie i brak jakiejkolwiek wiedzy z zakresu medycyny przyczyniły się do decyzji o wzięciu kolejnego żagla i dalszym cieszeniu się świetnymi warunkami.
Morze Północne pokazuje moc
Nasz wyjazd niespodziewanie się skrócił, gdyż zostało zapowiedziane
Quiksilver Wave Session 2010, czyli coś na co wszyscy czekają. Postanowiliśmy więc skorzystać z ostatniego dnia w Hanstholm na maxa i w ostatnich minutach wyjazdu wybrałem 3 metrową rampę, rozpędziłem się, najechałem na pełnej pycie, cofnęła rękę, ściągnąłem z całej siły, podkurczyłem tylną nogę i zamknąłem oczy w nadziei że źle to się nie skończy.
RAZ, DWA, BUM. Byla to moja najlepsza próba
podwójnego forward loopa w życiu (dopiero 3cia zarazem). Obróciłem pełne dwie rotacje. Niestety druga była zbyt pionowa i zahaczyłem masztem co uniemożliwiło ustanie ale spadłem już na plecy, także chyba az tak daleko nie było. Przekonałem się, że jest to absolutnie możliwe, nawet w moim wykonaniu i przy najbliższej dogodnej sesji podwoje liczbę prób w życiu. Mam nadzieję.
Wysoki stall forward w wykonaniu Maćka
Do Łeby dojechaliśmy o 4 nad ranem. 3 godziny kimy przed zawodami, nie dodają otuchy a to co zastaliśmy na Secret Spocie, już w ogołe. 10 węzłów w przyboju, dosyć płasko, czyli
"czemu nie zostaliśmy w Klitmoller". Całę szczęście decyzja o przeniesieniu zawodów do Jarosławca była bardzo trudna. I tu już mamy coś co zadziałało na moją korzyść. Warunki w Jarosławcu były zdecydowanie trudniejsze niż w Łebie. Nie tak gładka fala i spory prąd. Dla osób spędzających całe życie na Secret Spocie mógł być to problem, natomiast moim home spotem są Rowy - coś przy czym Jarosławiec to najprzyjemniejszy i najłatwiejszy spot w Polsce (jak każdy w takim porównaniu ;). Nie wiem, jak ludzie t o widzieli, ale ja na pewno nie czułem się faworytem. W zeszłym roku odpadłem szybko, moje wave'owe zawodnicze doświadczenie sprowadzało się raptem do maksymalnie 7 heatów. Moim atutem zdecydowanie była jazda na fali. Może to zabrzmi banalnie i krypto-reklamowo, ale zawdzięczam to desce Tabou DaCurve Quad 2011, która naprawdę jest inna niż wszystkie. Przez cały trip do Danii "uczyłem się" tych desek i teraz spokojnie mogę stwierdzić,
że cały ten szum dookoła quadów, nie wziął się znikąd. Te deski trzeba zrozumieć i wyczuć, ale ich potencjał jest naprawdę nieziemski. Oczywiście nie same finy czynią deskę. Moja ma 222 długości, bardzo kompaktowy kształt i radykalny shape dna, co chyba działa z 4 finami.
Tak czy siak dzięki formule "2 best of 4 advance", nie musiałem bezpośrednio walczyć z Robercikiem już w 2 rundzie, gdzie na siebie trafiliśmy (wszystko dlatego, że nie byłem rozstawiony).
We dwóch przechodziliśmy heat za heatem, aż do 15 minutowego finału, w którym znaleźli się również Michał Fedusio i Leszek Kamiński, a który odbywał się już przy zachodzącym słońcu. Otworzyłem wysokim stall forwardem, po czym Robercik z następnej fali ustał backa "o suchych kostkach" Pojechaliśmy dalej i mniej więcej w tym samym momencie wywaliliśmy w górę z dużych ramp. Ja czaiłem się na monster forwarda, niestety poleciałem za bardzo pod wiatr i groziło skleją,
więc puściłem sprzęt... prosto w Robercika,który był gdzieś w połowie rotacji backloopa. Mogło się skończyć niebezpiecznie, ale skończyło się na wspólnym taplaniu się i celnym trafie Robercika: "To nie PWA. Tu nie ma no rules". Niestety w dalszej części finału wiatr minimalnie przysiadł. Może mogłem zmienić na 4.7 w trakcie, ale chyba mentalnie przywiązałem się do mojego IQ 4.2. Dosłownie minutę przed końcem, po objechaniu paru fal, znalazłem rampę. Najwyższy tabletop forward mojego życia praaawie się udał. Minimalnie przekręciłem i
wiedziałem już, że ze zwycięstwem mogę się pożegnać. Jednak samo już dojście do finału, gdzie na wave'owce w tym roku spędziłem 5 dni cieszy niezmiernie i daje motywację do dalszego ciśnięcia. Mam zamiar zimą skupić się na wavie i zacząć wreszcie lądować te wszystkie triki, których w tej chwili się ucze.
Kolejna szybka zmiana dyscypliny i wraz z Polską ekipą w składzie: Paweł Hlavaty, Michał Polanowski i Wojtek Brzozowski byłem już na Sylcie na
ostatnim tegorocznym PWA w slalomie. Sylt tradycyjnie nie rozpieszczał nas atmosferycznie. 8 stopni, to słońce to mżawka i wiatr od brzegu Tylko pierwszą kolejkę jechaliśmy na dużych zestawach. Udało mi się wygrać start, ale jak totalny nowicjusz (no cóż, w PWA nim jestem) musnąłem końcówką bomu o boję, zachwiałem się i wpadłem do wody. Za mną był Polan, a gdzieś daleko za nim Jimmy Diaz. Polan już po ostatniej rufie, zachwiał się i umoczył lekko tyłek w wodzie, co bezlitośnie wykorzystał Jimmy, który dzięki nowicjuszom z Polski przeszedł pierwszy heat, a potem kolejny i kolejny, a w finale zameldował się 3ci.
Wojtek Brzozowski i Jimmy Diaz
Dalej szło raz lepiej raz gorzej. Łącznie ścigaliśmy się przez 3,5 dnia i udało się rozegrać 7 kolejek. Siódmy dzień zawodów był moim najlepszym w tych zawodach, w tym sezonie i kiedykolwiek w PWA. 2 razy awansowałem do 2giej rundy, gdzie dosłownie otarłem się o półfinał, a to już byłoby coś.
Po tym dniu byłem 27. czyli też już bardzo przyzwoicie. Całej reszcie szło różnie. Wojtek nie był w stanie wykorzystać swojej kosmicznej prędkości, Palmer miewał lepsze i gorsze momenty, a Polan kolekcjonował przygodę za przygodą. Ale to ten ostatni wyjechał z Syltu najbardziej zadowolony.
W ostatniej kolejce dostał się do półfinału i ostatecznie finału B, w którym po kolejnych przygodach dopłynął wprawdzie ostatni, ale dało to 16 miejsce w tej rundzie, co już jest naprawdę światowym wynikiem. Generalnie, brakowało nam jak całemu teamowi trochę doświadczenia, ale patrząc przez spektrum całego sezonu ja osobiście widzę ogromny postęp. W przyszłym sezonie zrobi się drugie tyle, i będzie dobrze ;).
Michał Polanowski walczy z warunkami na Sylcie
Kończę, bo Brazylia zbliża się nieubłaganie. Mamy ekipę z której każdy, ale naprawdę każdy może skończyć na pudle. O wszystkim będziemy, mam nadzieję, w miarę na bieżąco informować, ale przede wszystkim mam nadzieję, ze trochę przełamie się w formule, a w całości te zawody będą biało-czerwone!
3majcie kciuki
Maciek Rutkowski
(Gaastra, Tabou, Easy SurfShop)