Kolejnym spotem wartym uwagi był Cap l'Horny. Także beachbreak, jak wszystkie spoty w tej okolicy, oferował niezłej jakości fale na lewo i prawo. Na tej miejscówce można było się dość wygodnie rozbić. Spotkaliśmy tu kilku freaków. Między innymi Marka - anglika który przerobił starego Land Rovera Defendera na kampera w którym spędza niemal pół roku życia. Na szczęście miał porządną kuchenkę na benzynę. Nasza gaz-butla była tak mała, że ledwo gotowała wodę. Dzięki kuchence Marka, Ula zdołała przyrządzić królewski posiłek. Jednak najciekawszym obiektem na tym spocie była para Niemców-hippisów w starym Volkswagenie, którego wnętrze wyglądało jak jakaś kaplica. Ta dwójka przez cały dzień zajmowała się czczeniem kamieni. Nie pływali na surfingu - ot cały dzień patrzyli na kamienie i układali je w różne wzory. Pytali się nas, gdzie w Polsce można znaleźć bursztyn...
Gdy dojechaliśmy w okolice Hossegor, zabrakło niestety fal. Przekonaliśmy się za to, że miasteczko kipi niezłym surfingowym lansem. Na ulicach przed licznymi surfshopami sobowtóry czołowych surfingowych zawodników;-)
Udaliśmy się odebrać Mikołaja z lotniska w Biarritz. Niestety przywiózł on ze sobą z Irlandii trochę deszczu;-)
Zaliczyliśmy jeszcze jeden spot we Francji - Hendaye. Nic ciekawego się tam jednak nie zdażyło. Czas przekroczyć hiszpańską granicę. W Hiszpanii miało być cieplej, jednak zamiast tego zaczęła się konkretna ulewa. Ponieważ deski wieźliśmy na dachu bez bagażnika, tam gdzie pasy przygniatały uszczelkę od drzwi, wlewała się do samochodu woda. Musieliśmy zainstalować wcześniej obmyślony patent w postaci 4 woreczków które zbierały wlatującą wodę. I tak w ulewie dojechaliśmy do piewszego spotu w Hiszpanii na którym Maciej i Mikołaj postanowili coś wycisnąć z mega małych fal, ja natomiast zdecydowałem się na skimboard.
W międzyczasie w okolicy powinny się odbywać zawody Billabong Pro. Nie było nam dane zobaczyć słynnych lewych fal na Mundace gdyż było zupełnie płasko... Zawody przeniesiono do pobliskiego Bakio. Gdy zajechaliśmy na miejsce zastaliśmy kilka flag Billabonga i płaską wodę...
Największą atrakcją było przypadkowe spotkanie z Mickiem Fanningiem.
Najlepszym spotem na który trafiliśmy w Hiszpanii okazała się Barika. Spędziliśmy tam 3 dni campingując na klifie z bardzo malowniczą panoramą. Aby dojść do wody, trzeba było pokonać z 500 schodów w dół klifu. Fale były dość przystępne - fun waves na wysokość ramion. Na dnie znajdowało się dość dużo skał co zmuszało nieraz do slalomu między nimi. Dużym plusem tego spotu była również niezła knajpka w której trafiliśmy na super koncert reggae.
Niestety pogoda się zepsuła. Odstawiliśmy Mikołaja na lotnisko w Bilbao. Próbowaliśmy jeszcze szczęścia w spocie o nazwie Ajo- bardzo miła miejscówka z secret spotem w zatoczce otoczonej skałami. Co z tego jednak jeśli było zupełnie płasko...? Deszcz i brak perspektyw na falę w najbliższych dniach zaowocował szybką decyzją: zawijka do Polski.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Monachium aby sprawdzić jak się surfuje na rzece w środku miasta. Szybko się przekonaliśmy że nie jest to tak łatwe jak by się mogło wydawać. Można tylko zazdrościć tamtejszym mieszczuchom, iż mogą trenować surf o każdej porze dnia i nocy (fala jest podświetlana od dołu).
Według statystyk, powinniśmy mieć w pierwszej połowie października o wiele lepsze warunki na surfa w tej części Europy. Nie ma co jednak narzekać na pecha, gdyż taki trip to jest zawsze niezła odskocznia od codzienności. Nie ma to jak pochodzić w klapkach i szortach i złapać kilka dobrych fal w oceanie!
Opisane powyżej spoty można znaleźć na www.wannasurf.com
Podziękowania dla firmy BILLABONG, która wspomogła eskapadę!
Aha - nakręciliśmy trochę materiału video, więc spodziewajcie się filmiku z wyprawy!
Aloha,
Mrówa
Krzysiek