Miejsce: Karpathos, Grecja
Czas: 7-16.06.2007
Osoby: Paweł & Aneta (która wybrała Karpathos na naukę windsurfingu), Majka & Kuba, Wojtek & Ava
Pierwsze wrażenia
Z czego składa się wyspa? Wyspa składa się z góry, baz windsurfingowych i reszty wyspy. Góra ma znaczenie, bo daje wiatrowi termicznego kopa - takie małe turbodoładowanko. Samoloty lądują koło błękitnej laguny (Chicken Bay) i na spot w zasadzie można iść z buta. Trochę dalej jest do Gun Bay i trzeciej zatoki Devil’s Bay. Powiedzieć, że Karpathos ma potencjał turystyczny to gruba przesada. Nasze Princess Studios o standardzie miłym, ale podstawowym stały sobie pomiędzy hotelem „For sale”, rumowiskiem skalnym i krzakami, w których łaziły kozy. Obok spotów nie ma sklepu (najbliższy duży za 12 km), ale za to są 2 tawerny. W każdym razie żadnych wypasionych hoteli, dzięki czemu jest zaje… klimat – zero komercji, tłumów brak. Właściciel tawerny Barba Minas pamięta swoich gości nawet po roku, a nowych traktuje od razu jak dobrych znajomych. Bierzesz skuter (tanio, ale w wietrzne dni adrenalina gratis!) lub samochód i wyspa jest twoja.
Zbity pies
Po bardzo niemieckiej rejestracji w bardzo niemieckiej bazie F2 w Devil’s Bay ruszamy na wodę. Paweł na 4.0, mi poradzono 3.4. Niestety mam za dużo i wracam po 3.0. To mój debiut na takiej chusteczce. Po wstępnym luziku zaczynam się trochę cykać, no bo ten wiatr i ta nazwa „Devil’s Bay” działają na psychę. Ale tłumaczę sobie, że nazwę wymyślił pewnie jakiś znudzony windsurfer i równie dobrze zatoczkę można by nazwać „Kizia Mizia Bay”. Niestety w Kizia Mizia Bay dostaję łomot i po dwóch halsach wracam w towarzystwie 2 opalonych rescue men na ich rescue boat. Albo 3.0 było za duże, albo ja na pierwszym pływaniu po zimie nie byłam w stanie go ujarzmić. Paweł katując rufki, laydowny i wulkany pływa do pierwszej krwi czyli dotąd, aż ląduje z ręką na finie i ociekając krwią opuszcza akwen. I to by było na początek. Dodam że nasza ekipa jest w dużym stopniu doświadczona przez los – Wojtek ma niedawno odbudowane więzadło kolanowe (nie rozstaje się ze stabilizatorem i chłodzikiem), Kuba 2 tyg. temu naderwał torebkę stawu skokowego (też obkłada się lodem), a Aneta ma zerwane więzadło w śródstopiu (niczym się nie obkłada, bo jest twarda). Reszta ekipy jeszcze w miarę bezurazowa.
Klitmoler czy Karpathos?
Drugiego dnia obudziła nas ulewa. Chmury lepsze niż w Danii w październiku i regularny deszcz. Oczywiście termik szlag trafił i w ogóle cały sensowny wiatr szlag trafił. Za to nasz płaskowodny spot na Devil’s Bay, gdzie normalnie wieje skośnie od brzegu zamienił się w radical wave z szaroburą wodą. W przyboju waliły się na brzeg 2-3 metrowe potwory. Chris Schill zamknął swoją bazę, więc nawet nie musieliśmy udawać, że debatujemy, czy na 6.0 by pojechał czy nie pojechał. Podobne fale były w lagunie, gdzie się rozwiało i chłopaki freestylerzy używali sobie robiąc off the lipy w wodzie po kolana. Aneta jako ambitna początkująca postanowiła nie rezygnować i ćwiczyła tam wchodzenie na deskę.
Pora relaksu
W środku wyjazdu zrobiło się bardzo relaksowo. Może za sprawą wieczornych dawek mythosa, tequili, retsiny, rumu i ouzo, a może też mniejszej liczby beaufortów. W każdym razie przez parę dni wiało nam na żagle 5.4-6.3 (w Devil’s) i 4.0-5.0 (w Chicken). Świetna jazda na pełnym luzie bez zaciskania zwieraczy i wbijania paznokci w bom. Maja co prawda walczyła ze szkwałami w lagunie, a Aneta „zaprzyjaźniając” się z trapezem rzucała różne brzydkie słowa. Za to w tawernie u Barbapapy „karmiliśmy kalmarki” czyli napychaliśmy brzuchy greckimi specjałami: sałatkami, smażonym serem saganaki, plackami z cukinii i chlebem czosnkowym (polecamy wszystko!). Co środę organizowane jest tam BBQ z wpisowym 12 EUR od osoby, na które schodzą się „wszyscy”. Byliśmy więc i my. Po wstępnym spożyciu mięska i sałatek postanowiliśmy rozkręcić imprezę i zająć „parkiet”. Ogólne dansy trwały do nocy, niemieckie windsurferki bardzo się rozruszały i znowu było dość relaksowo. Odpłynęliśmy z baru do naszego portu w Princess Studios śpiewając jednym (głośnym) chórem: Żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny! oraz „Kiedy szliśmy przez ocean hej łej roluj go!”..
Mocny akcent na do widzenia!
Na układy nie ma rady. Za parę dni miały się zacząć międzynarodowe mistrzostwa w speedzie, tak więc ISA (International Spedsurfing Association) załatwiła sobie nową dostawę wiatru na ten czas. Wszystko po to, żeby Finian Maynard i jemu podobni speed freaks mogli przekroczyć na swoich deseczkach-wykałaczkach te 49 węzłów w Devil’s Bay. Mieliśmy zaszczyt również z tego skorzystać, bo 2 ostatnie dni pobytu spędziliśmy na żaglach od 3.0 do 4.2 i deskach od 69 l do 84 l. Nasi weterani z problemem „więzadło” czyli Kuba i Wojtek stwierdzili, że idą na całość i olewając ryzyko katapy z nogą w footstrapie poszli mierzyć się z żywiołem. Zacisnęli mocniej stabilizatory i tyle ich widziałam. Kozy latały w poziomie, szczególnie w szkwałach, których na Karpathos nie brakuje. Żeby było śmieszniej w sobotę, kiedy ja pływałam na 3.0, „dunkerbeki” (czyli zawodnicy trenujący przed zawodami w speedzie) zakładały na maszt 6.3. Paweł słusznie stwierdził, że goście muszą mieć jaja, żeby tak na pełnym gazie lecieć. Karin Jaggi, która ma rekord świata w speedzie kobiet, też pewnie musi mieć niezłe jaja. Spytałam jednego dunkerbeka, jaką prędkość osiągnął i powiedział że wczoraj 61,5 km/h, ale ma nadzieje poprawić. W każdym razie parę razy zdarzyły im się gruchy i były zaiste spektakularne. Tak tak, tego dnia ani wodzie ani na lądzie nikt się nie nudził.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o Karpathos - wyjazd można zaliczyć do bardzo udanych, chociaż nie przebija w rankingu mojego ulubionego Naxos. Mięśnie bolą jak trzeba, skóra lekko zdarta, na szczęście więcej trwałych urazów nie nabyliśmy, może poza lekkim urazem do jazdy na skuterku w dwie osoby przy 8 B. Ale pewnie tam wrócimy jak nas ogarnie „need for speed”.
Ava