Następnym spotem, który odwiedziliśmy był Banana beach. Trzeba było wsiąść w tutejszy autobus wypełniony zmumifikowanymi postaciami, które wystawiały na pokaz dla zwykłego śmiertelnika tylko swoje oczy. Tak na prawdę wydawało się to na początku dziwnie, ale nie takie rzeczy się w niektórych dzielnicach Londynu widziało, więc raczej skupialiśmy się na tym, by nie przejechać miejscówki, której wygląd był nam nieznany. Coś tam jednak kojarzymy i głośno ryczymy do kierowcy, by się zatrzymał. Nie robi problemów i wypuszcza nas. Zostało tylko parę minut piechotą.
W drodze na Banana Beach
Miejsce jest trochę zapełnione, ale głównie przez początkujących, którzy ćwiczą fikołki. Beach break taki sobie, tak naprawdę to nie działa. Nie chcę nam się wchodzić, bo już wiemy, jak to się skończy. Wypatrujemy, co tam jeszcze w dali plaża ma do zaoferowania, ale oprócz lasek ze szkółki i wielbłądów nic nie widzimy. Kefis jednak coś w dali wypatrzył i nadaje, by koniecznie tam pójść. Nie mamy nic lepszego do roboty, więc idziemy. Kasia wzięła sobie tutejszą taksówe, bo nie czuła się na siłach. Pięć minut później stoimy przed point breakiem, ale co najważniejsze, leworęcznym. Falę są jednak dosyć płytkie i nie chcą nabrać powera. Nic dziwnego, że jest tyle body-boardzistów, oni mają trochę łatwiej z tymi płetwami.
Marokańska taksówka plażowa
Kefis na Banana Beach
Maciej Szematowicz na Bananowej Plaży
Jest jednak parę osób na desce, a fale się załamują, jak już się załamią, dosyć równo (tzw. Closin’ in), dlatego Kefis się nie waha, tylko od razu się przebiera i wbija. Ja się jeszcze trochę powstrzymuje, ale jak widzę, że on przy brzegu pierwsze falę na rozgrzewkę bierze, to nie mam wyboru i wchodzę. W dali widzę, jak wiara się deskami przy dużych falach o siebie rozbija, dla tego również na początek zostaje przy brzegu i mam mniejsze wszystkie dla siebie.
Później dołączam do Kefisa z tyłu, ale miało to mnie kosztować co nieco, bo jakiś poj... przejechał mi po desce i stopie. Dzień później dopiero zauważyłem uszkodzenie, które wyglądało, jak by ktoś z zemsty chciał tasakiem posiekać mi dechę. Tym bardziej byłem wkuty, bo była to nowa, większa decha(6,6 stóp), którą musiałem nabyć, bo na poprzedniej mnie szlag trafiał. Naprawa poszła na szczęście sprawnie dzięki szybkoschnącym klejom (5 min. w słońcu) z dodatkiem włókna szklanego, które można było nabyć w jednym z aż sześciu surf shopów w naszej wsi.
Nieprzyjemne rany na stopach
Tak mijały dni, ale rany, które się na początku na nogach pojawiały nie chciały się goić. W słonej wodzie co dzień trochę się rozszerzały, tak że Kefis na końcu nie mógł chodzić w butach. Też zaliczył parę odprysków skalnych, które mu się tak głęboko w stopę wbiły, że jego ukochana żona godzinami nożem je próbowała wydłubać. Jak nasz znajomy Bob jednak mówił ‘Strange things happen in the water’, więc nie ma się co dziwić, jeśli wychodzisz z wody i minutę później cała noga błyszczy w pomarańczowej krwi .
Tamri
Następnym spotem, który mieliśmy odwiedzić być Tamri. Wcześniej jednak Kefis wśród wszystkich wspaniałości kulinarnych musiał sobie zafundować spaghetti carbonara z surowym żółtkiem. W Maroku przez suchy klimat bakterie raczej się nie rozwijają (nie trzeba się na nic szczepić), ale salmonella ma zawsze racje bytu. To oznaczało trochę czasu na ławce rezerwowej dla mistrza, i odwodnienie przez wszystkie otwory w ciele…
Trzeba było jednak walczyć dalej i tak trochę zgięty Kefis wziął się w garść i razem z jednym Australijczykiem się zgadaliśmy, by pojechać na miejscówkę, która jako jedyna miała działać. Dookoła wszyscy znowu oczekiwali na fale, które nie chciały przyjść, ale tak to już jest na surf tripie: zawsze w poszukiwaniu perfekcyjnej fali, która nie zawsze jest.
Jed fachowym okiem ocenia Tamri
Zapewniono nam, że Tamri będzie działac, ale jadąc już ponad pół godziny autobusem nie było śladu po falach. Oczywiście znowu nie wiedzieliśmy, gdzie wysiąść, ale nagle widzimy, że coś się dzieje przy brzegu za skałami. Chcemy wysiąść, ale tubylcy próbują nam na migi wytłumaczyć, że to jeszcze nie Tamri, więc trochę pobudzeni znowu siadamy. Pięć minut później znowu ta sama sytuacja i tym razem się nie mylimy. Z góry miejscówka wygląda obiecująco, a Jed już namierza pierwsze fale i fachowym okiem je ocenia. Chociaż nic w okolicy nie wskazywało na jakiekolwiek fale, tu nagle pojawiały się dwu- i trzymetrowe byki.
Strach jest...
Od razu próbujemy zejść z dosyć stromych skał na plażę. Wszędzie dookoła czyhają już małolaty i nie tylko, by nam podwędzić pozostawione na plaży ciuchy, dlatego wchodzimy do wody na zmianę. Widzę z daleka, że bardzo ciężko jest wypłynąć, ale nie jest to pływanie w basenie, więc trzeba zagryźć zęby i brnąć dalej. Coś tam łapią, ale dosyć szybko wychodzą, przy czym przypłynięcie im również trochę zajmuje. Kefis przychodzi i mnówi: ‘stary, wypłynięcie graniczy z cudem, a prądy robią z tobą co chcą’. Mówię mu, że coś ściemnia i się szykuję. Jed ze mną znowu wchodzi, ale też mówi, że prądy są silne i jest to ciężka praca. Ok. dziesięć minut jestem nadal dosyć blisko brzegu i z całej siły walczę, by wypłynąć. Wreszcie się udało, ale już prawie nie mam siły. Biorę jedną i fajna na maksa, ale znowu trzeba wrócić, a nadchodzi set ogromów, tak że wypływam na ile, i jak najdalej mogę. Udało się, ale patrzę wstecz i nie wierze własnym oczom. Wypłynąłem tak daleko, że mnie ciarki przechodzą.
Czekam na większą falę, by mnie znowu trochę przybliżyła, ale tak czekając coraz bardziej się oddalam od brzegu zostawiając przybój daleko. Zaczynam powoli, potem coraz bardziej nerwowo wiosłować ku plaży, ale nadal jadę na wstecznym. Włączają się czarne wizje… Najwyżej wypłynę w morzę do rybaków, których widać na horyzoncie, ale ta wizja wcale nie jest lepsza. Na boki też nie mogę uciec: jestem ugotowany.
Ostatecznie przyszły dwie fale, które przybliżyły mnie o paręnaście metrów i to starczyło, by przepłynąć na bok w inne, mniej hardkorowe prądy. Kiedy wyszedłem z wody byłem bardzo bardzo szczęśliwym człowiekiem, a Kefis z grymasem na mnie czekał.’ No i jak, zajebiście co? Widziałem, jak ładnie wiosłowałeś’.
Przypadkowo odkryta wioska w skałach
Odkrywamy nasz pierwsz surfspot!
Po naradzie postanowiliśmy opuścić spot i przejść się kawałek z powrotem do miejsca, które wcześniej przejeżdżając wydawało nam się dobrym spotem. Droga zajmuje nam trochę dłużej, niż przypuszczaliśmy. Słońce grzeje w łeb, a my nic do jedzenia i z piciem też nie wesoło. Docieramy jednak i kiedy znowu zbliżamy się do skał widzimy coś nadzwyczajnego. W skalę są wryte jaskinie, a raczej domki. Cała skała jest podzielona na poziomy, na których umieszczone są tarasy i fronty domków. Schodzimy więc przez wioskę, która jest dosyć opustoszała, mimo tego parę osób się przez nią przewija. Z ulicy jej w ogóle nie widać, tak że miejscówka nabiera trochę surrealistycznego wymiaru. No, ale jesteśmy tu po fale, a te pracują tak samo, jak na Tamri, a są nawet czystsze. Znowu obawa przed prądami, ale wbijamy i tym razem nie jest tak źle. Parę łagodnych fal i jesteśmy znowu szczęśliwi (jak człowiekowi do szczęścia potrzeba). Tą miejscówkę odwiedziliśmy jeszcze parę razy, ale oprócz nas nikt tam nie surfował. Na necie też nie ma o niej wzmianki, więc… odkryliśmy nasz pierwszy surfspot! Po powrocie do ojczyzny od razu skontaktowaliśmy się z www.wannasurf.com, żeby wrzucili do atlasu spotów miejscówkę odkrytą przez nas. Nazwaliśmy ją ‘Rocky Village’
Wielki człowiek z małą deską - Maciej
W swoim żywiole
Ważną częścią surf tripu jest wpuszczanie się w nieznajome tereny i poszukiwanie nowych spotów, których dotychczas nikt nie surfował. Takie akcje urozmaicają pobyt i zachęcają do dalszych podróży. Inną ciekawostką jest bratanie się z tubylcami. Chociaż nie było knajp i sklepów z browarem, to zagadnięcie z szefem restauracji i po paru minutach miało się butelkę wina, tylko nie na, a pod stołem. Jednego wieczoru, kiedy sam wypuściłem się na miasto zostałem po zamknięciu restauracji ugoszczony przez właścicieli i tak się bawiłem, że dwa dni później poszliśmy ponownie, tym razem w trójkę. Chociaż próbowali, jako dobrzy Berberzy, nas naciągać, to i tak ugościli nas należycie własnym żarciem, marokańską wódką i olejkami z hashu, po których Kefis następnego dnia chodził, jak głuchoniemy w obłokach.
Bratanie się z tubylcami
Początkowo staraliśmy się zrozumieć ich kulturę, zwyczaje i religię. Nasze dobre intencje zostały jednak zniweczone. Została tylko wzajemna radość, która trzymała nas w towarzystwie tradycyjnej, transowej muzyki do rana.
Killers & Boilers
Ciężko nam było się pozbierać, dlatego nawet następnego dnia nie próbowałem. Kefis zaliczył jeszcze miejscówkę Killers (nazwa od killer wales - orek, które lubią się tam pokazywać). Nie miałem na nią ochoty, bo trzeba było wypływać równe dwadzieścia minut i jeszcze raz tyle wracać. Kefis wrócił zmachany i następnego ranka miał pierwszy raz na wyjeździe zakwasy, ale mówił, że fale są fajne i nikogo nie było, bo podobnie jak mi, nikomu nie chce się tam nie chcę wiosłować. Jed, który od dzieciństwa jest na desce (są przypuszczenia, że się na niej urodził), mówił tylko ’nice practise’. Niech mu będzie.
Jeden błąd i jesteś na skałach
Ostatnia miejscówka, która miała być dla nas nowością, był Boilers. Znowu autobus, lecz tym razem wiedzieliśmy, gdzie wysiąść, bo wcześniej przejeżdżaliśmy koło spotu. Boilers ma najrówniejsze fale, które idealnie się załamują i przy dobrych warunkach ciągną się, bez przesady, pół kilometra. Problem w tym, że można go ujeżdżać tylko przy odpływie, bo inaczej załamuje się za blisko skał. I tak nieraz surferzy zbliżali się zbyt blisko skał, ale coś za coś. Za to, jak falę miały te swoje 6 stóp i wyżej przyjemność była nieograniczona.
Boilers wzięło swoją nazwę od cysterny z zatopionego statku, która wystaje na spocie z wody. Pewnego razu, rybak w czasie jednej z naszych sesji złowił swoją dzidą przy brzegu z trzy ośmiornice, więc były wrażenia. Jednym słowem - mistrzowska miejscówka.
Boilers - mistrzowska miejscówka
Marrakech
Marrakesz otumania zmysły
Powoli kończył się nasz wyjazd. Wymęczeni, ale zadowoleni spakowaliśmy się w hotelu, obiecując Hassanowi (menadżerowi), że szykujemy inwazję w następnym roku.
Zostawiliśmy brzegi północno-zachodniej Afryki za sobą.
Pozostał jeszcze tylko Marrakech, do którego trzeba było dojechać nie inaczej jak busem, który wspinał się po marokańskich górach. Przejeżdżaliśmy nawet blisko całorocznego ośrodka narciarskiego, który jest ponoć nawet całkiem nowoczesny. Snowboard w Maroku? Brzmi nieźle - w sumie najwyższe góry mają 4000m. Trzeba będzie poczekać do następnego roku - chyba śnieg nie stopnieje.
Przyjeżdżamy do Marrakechu w sobotę pod wieczór, wbijamy od razu na stare miasto, które jest po prostu dzikie. Tłumy ludzi przeciskają się przez plac Jamaal El Fna, na którym czarodzieje, na wpół tresowane małpy i węże rządzą. Jedno wielkie świecące targowisko cię połyka i po paru godzinach wypluwa w innej części miasta. Nieustanna muzyka z głośnymi bębnami dyktuje bicie serca, a ludzie cię naciągają na wszystko, co się da. Jeśli nic nie kupisz, albo podasz za małą cenę, to cię wyzywają, więc z góry mamy ich gdzieś.
Przez jakiś czas bujamy się po mieście, wąskie uliczki, opustoszałe pałace. Wszystkiego jest za dużo - istne szaleństwo. Ciekawostka - spotkaliśmy polskie bociany, które przyleciały tu przezimować. Oczy nie mają gdzie odpocząć. Można je zamknąć - a wtedy minione tygodnie przewijają się jak na filmie. Jeszcze przed odlotem pojawiają się myśli o nowych miejsach, które by warto odwidzić. Trzeba się lepiej przygotować i więcej ćwiczyć. Trzeba się zdać na przygodę. Przede wszystkim, trzeba chcieć.
Wyluzowani autorzy pod koniec wyprawy
Tak kończy się mega surfingowa przygoda. Gratulacje za relację pierwszej klasy! Z pewnością trip pozostanie chłopakom na długo w pamięci i będzie powodować wielkie ciśnienie na następne tego typu wyprawy. Tak to już jest z surfingiem. Chcesz więcej i więcej i zrobisz wszystko żeby tę potrzebę prędzej czy później zaspokoić.
Czekamy na kolejnych gości i dziewczyny z pasją, którzy(które) będą przecierać szlaki polskiego surfingu i nadsyłać relacje takiego pokroju.
Ślijcie info o swoich przygodach surfingowych na mrowa@sieplywa.pl. Na pewno zainspirują one innych do działania. Miejmy nadzieję, że Polska przestanie być zaściankiem surfingowym.