Chłopaki z Newquay postanowili nie próżnować zimą i niedawno odbyli bardzo konkretny surf trip do Maroka. Z gatunku wypraw opisywanych w poprzednim artykule. Oto relacja Macieja Szematowicza i Karola Lissona "Kefisa" z podboju północno-zachodniej Afryki:
Trip
Wyjazd na surf w okresie zimowym planowaliśmy od dłuższego czasu. Studiując przewodnik surfingowy
"Storm rider guide" znaleźliśmy kilka ciekawych miejsc, w tym również Maroko. Po zrobieniu wywiadu wśród lokalnych surferów w
Newquay zdecydowaliśmy się udać do
Taghazout, małej rybackiej wioski w tym pustynnym królestwie, która w okresie pomiędzy listopadem a marcem zmienia się w osadę surferów. Taghazout położone jest w centralnym Maroku około pół godziny podróży samochodem z
Agadiru. Od czasu, kiedy w połowie listopada zarezerwowaliśmy bilety na drugiego stycznia nie mogłem spać i myślałem tylko o długich, praworęcznych falach i o tym, co się będzie działo.
Spakowane deski i pianki czekają na nas następnego dnia po suto zakrapianym sylwestrze. Z głową jak słoń próbujemy je zatargać na berlińskie lotnisko. Na szczęście żona Kefisa jest na tyle trzeźwa, by kierować nas w kierunku Afryki. Załoga była więc ograniczona do 3 osób, chociaż początkowo miało nas być ponad dwa razy tyle.
Widok na Taghazout. W tle Anchor Point
Sześć godzin później lądujemy w upale, który prawie spala nam kurtki z piersi. Pół godziny odprawy i wywala nas na zewnątrz, gdzie taksówkarze na swoje ofiary(znaczy nas) już czekają. Pierwsze targowanie na kacu i pierwsze sukcesy. Prostą linią do Taghazout, miasteczka surferów, z ogromną ilością spotów dookoła. Po drodze taksówkarz załatwia nam pierwszą opcje z kimaniem, więc zaczyna się nieźle, chociaż nas ostrzegano przed takimi naciągaczami. Nieważne, jedziemy i już widać pierwszą wodę przed nami. Jest też piasek. Na ten widok chce się nam od razu
wypierdolić z taksy i skoczyć z desiami do wody. Pół godziny później menadżer hoteliku stoi już na ulicy i z szerokim uśmiechem na nas czeka. Znowu targowanie, ale idzie na naszą propozycje, więc od razu wbijamy, bo chcemy natychmiast parę fal.
Pierwszy surf
Wchodzimy do budynku o nazwie 'Hotel Atlatique' i z parteru widzimy
pierwszy surfspot: Hash point. Zwalamy rzeczy, bierzemy dechy i jeszcze ze starym woskiem rzucamy się w wodę. Kac od razu znika a chęć życia się podwaja, chociaż falę są raczej mierne. Dopiero dzień później dowiadujemy się, że miejsce się tak nazywa, bo tam się raczej nie surfuje, tylko jara, albo za leniwym jest dobrnąć do innych spotów. Tak czy inaczej pierwsze marokańskie fale zostały zaatakowane.
Resztę dnia dajemy sobie luz, ale się przechadzamy po najbliższych spotach, by zaczaić co nas czeka. Zbliżamy się do
Anchor pointu i od razu zdaje sobie sprawę, że jesteśmy w raju. Dwumetrowe, praworęczne falę się przed naszymi oczyma załamują, a niejeden serwuje na nich
ostrego cutback'a. Wiemy, że następnego dnia od rana tam wbijamy. Patrzymy jeszcze trochę dalej i widzimy
Mystery point'a i w dali
Killers, który też wydaje się dobrze pracować. W pewnym momencie wychodzi koleś z wody i jakoś znajomo z pod brwi patrzy. 'Cześć, stary, czy nie jesteś czasem z Newquay?' ' No pewnie, aaa..... już wiem to ty'. Więc gadka szmatka z instruktorem z Cornwalli i podpytywanie, jakie spoty są najlepsze i kiedy działają itd.
Anchor Point daje radę
Pierwsze żarcie z lekko zeschizowanym Kefisem, bo jak ostatnim razem poza Europą, a dokładniej w Azji, spróbował lokalnych specjałów, to przez pół roku woda mu z tyłka leciała. Jakoś twardziel jednak przebolał i smacznie położyliśmy się spać, by rano wcześnie wstać.
Następnego ranka od razu wchodzimy na hotelowy taras, gdzie pianki się suszą, ale co ważniejsze, widać
Anchor'a w dali. Niby nie działa tak, jak wczoraj, ale bez wahania się na niego decydujemy. Dochodząc widzimy, że Mystery lepiej pracuje, ale za to na Anchorze, który zmalał, ludzie teraz leworęczne fale łapią. Dla mnie i Kefisa ideał, bo jako goofy'owcy będziemy mieli okazję poćwiczyć wreszcie
jazdę frontside. Wbijamy, wypływamy i startujemy. Pierwsza mała falka ok. Ale następne czekają. Ja jako spryciarz próbuje dobrnąć jak najbliżej pierwszego załamania fal. Ludzie na mnie patrzą dziwnie, a ja nic. Idzie jedna ładna, więc się przygotowuję, wiosłuje, a tu kur... nagle niespodzianka. Woda, która się przede mną obniża, odkrywa
ogromne głazy czekające na spotkanie z moją czachą. Ja dwa metry nad nimi próbuje wstać i uciec w bok, ale oczywiście za późno, więc odskakuje w bok, tak daleko, jak tylko mogę. Na szczęście nic się nie stało, za to zbieram głupie grymasy innych surferów, zwłaszcza lokalnych. Jednak później w czasie naszego pobytu nie jednego widziałem, który wylądował centralnie na kamlotach, więc nie ma się co martwić. Tak czy inaczej do południa zdążyłem parę razy o nie zahaczyć.
Kefis Potem nastąpiła szybka przerwa na obiadek i z powrotem na wodę - tym razem na
Mystery point'a, który przy przypływie nabrał mocy i zaczął
produkować tunele. Tu pierwsze poważne porażki. Fale za szybkie,
take-off jest bardzo wąski a na ramieniu fali ciężko wystartować. Próbujemy - pierwsza fala i od razu
pralka - znane uczucie, kiedy słona woda wypłukuje twoje oczodoły i całe ciało. Ciska jak mokrą szmatę we wszystkich kierunkach. No nic, przynajmniej czujesz, że żyjesz. Trzeba dalej atakować. Następna i to samo. Co jest grane, do ciasnej!? Patrzę na Kefisa, a on kręci takie same wywijasy. W sumie parę miesięcy na desce nie stałem i ta (6,1 stóp) jest dla mnie (193 cm wzrostu) na pewno za mała, ale bez przesady. Oprócz nas desperatów widzimy jeszcze kamikaze Niemców, którzy bez żadnych umiejętności rzucają się w wiry i zostają spłukani, aż do samego brzegu.
"Too sucky, man" słyszymy parę dni później od lokalnego surfera, które również woli tzw.
Fun-waves, czyli nieco grubsze i wolniej załamujące się.
'U have to go to banana beach and devil's rock, man' słyszymy od niego dalej. Bierzemy sobie jego rady do serca, tym bardziej, że chcemy zaliczyć jak najwięcej spotów. Podsumowanie dnia przy świeżej rybce było całkiem pozytywne, tak że oczekiwaliśmy następnych dni z niecierpliwością.
Czekając na fale...
Gdzie ten swell...? Nie miały one jednak być takie piękne, bowiem
swell nie chciał przyjść. Gadając z innymi surferami, którzy już wcześniej tu bywali słyszało się historie o trzech tygodniach z perfekcyjnymi falami, lub pobytach dwutygodniowych, w których żadna fala się nie pokazała. Z mieszanymi uczuciami więc próbowaliśmy spędzić jakoś czas.
Z alkoholem w miejscowości
było ciężko i tylko pod ladą w nieokreślonych miejscach można było nabyć butle, albo się jechało do
Agadiru, większego miasta, oddalonego 20km, od naszej siedziby.
Został jeszcze wszędzie dostępny hash, ale nic nie zastąpiło błękitnych fal. Pozostało wypatrywać dnia przepowiedzianego przez rybaków.
W okolicy spotkaliśmy bardzo dużo Niemców na desce, od których się dowiedzieliśmy, że w sumie jest ich aż 50000 uprawiających ten sport i mimo, że we własnym kraju mają mierne warunki (oprócz Syltu i paru innych miejscówek np. Ruegi), to mają własne mistrzostwa akademickie (np. w Francji).
Jest o czym myśleć. Francuzi też czuli się jak u siebie. Poznaliśmy nawet Szwedów. Był koleś z Norwegii, który jako aktor z różnymi teatrami zwiedził już całą Polskę i ogólnie dużo ciekawych osób, z którymi można było pogadać.
It's pumping, man!
Wreszcie przyszedł oczekiwany dzień, pogoda się na jeden dzień zbuntowała i pokryła całe Maroko gęstym dywanem chmur. Z Anglii takie warunki nie były nam obce, więc wrzuciliśmy się z ranka w pianki i wyruszyliśmy na Anchor point. Mieliśmy trochę skwaszone miny, bo już było mnóstwo osób na spocie, ale
fale za to pompowały jak nigdy.
Przepychanki w line-up'ie Wyciskali, co tylko chcieli. Falę sięgały nieraz 3 metrów, ale były niezbyt agresywne, więc akurat dla nas. Wyskok ze skał i szybkie wypłynięcie było tylko początkiem zamieszania, które towarzyszyło temu spotowi. Przy
line up'ie ta sama sytuacja, którą zaobserwowaliśmy pierwszego dnia: cwaniacy przeciskali się z twardą miną przez kolejkę i próbowali się wyprzedzić, by mieć prawo do fali. Na początku też się wciskałem, ale źle dobrany sprzęt dawał o sobie znać - brak wyporności nie pozwalał konkurować z 'prosami'. Kefis był bardziej zadowolony, zwłaszcza, że surfuje na takiej wymarzonej miejscówce. Jeśli już zdołałeś sobie zarezerwować falę, to miałeś całe niebo tylko dla siebie. Zostajemy na miejscówce dosyć długo, bo surf jest pierwsza klasa i mimo stresów jest zajebiście.
Coraz bardziej zaczynam sobie przypominać, że
nigdy niczego innego nie chciałem robić bardziej niż rano przed śniadaniem, zamiast prysznica, złapać parę fal przed domem. Skręty stają się coraz ostrzejsze a zjazdy z grzbietu szybsze. Patrzę na Kefisa i widzę, że niemal piszczy ze szczęścia. Wreszcie spełnił się długo wyczekiwany trip!!! Niech zostanie tak do końca wyjazdu!
Po pływanku wychodzimy więc w pełni zadowoleni z wody i kierujemy się do naszego 12 metrowego pokoju. Jeszcze przy samym poincie mijamy handlarzy,
Handlarze wszystkim są wszędzie którzy również zadowoleni z siebie zaczepiają surferów i ich laski, próbując im wcisnąć koce, bransoletki, lub słone orzeszki. Nie ma się jednak im co dziwić. Średni miesięczny marokański dochód jest zbyt niski, by nie przerzucić się na turystykę i czerpać zysków z przyjezdnych. Tak czy inaczej jest tam nawet dla nas Polaków tak tanio, że codziennie się obżeramy w restauracjach.
Najbardziej jednak cieszy oko, kiedy tutejsze dzieciaki jakimś cudem zdobędą deskę (zazwyczaj są to złamane i ponownie sklejone deski pozostawione przez przyjezdzych surferów) i zasuwają po falach, nie oszczędzając sił.
Ciąg dalszy nastąpi...