21.01.2017
Turku - archipelag, sauna i Muminki

Zapraszam do fotorelacji z odkrywania Archipelagu Turku w Finlandii.

Pomysł wyjazdu i jego realizacja to mieszanka improwizacji, spotkania nietuzinkowych osobowości, odrobiny szaleństwa oraz dużej dawki poznania nieznanego.

Zaczęło się to tak.

W styczniu znalazłem się na dwutygodniowym zastępstwie na innym statku. Poznałem tam fińskiego kapitana Markku Soini, który rozkminiał GoPro 4 i edytowanie. Widząc moje kajtowe filmiki rzucił hasło: „Marek, time for Turku Archipelago”. Jaki archipelag? Gdzie? Na Bałtyku? Po przejrzeniu Google Earth i poguglowaniu wiedziałem, że szykuje się fantastyczna przygoda. Okazuje się, że fiński archipelag jest uznawany za największy na świecie pod względem ilości wysp! Zgadnijcie ile?...

…no cóż – chyba nikt nie zgadł. Otóż Finowie doliczyli się około 70 tysięcy wysp, a na nich 50 latarni morskich, setki torów wodnych, tysiące mini-osad, park narodowy. Ciekawostka – nowe wyspy pojawiają się jak grzyby po deszczu ;) Nie straszne im ocieplenie klimatu i wzrost poziomu morza. Fińskie wybrzeże podnosi się od 4 do 10mm rocznie. Przez 100 lat nawet może być to 1m!

Mieszkańcy Turku i okolic twierdzą, że ich archipelag jest nie tylko największy ale również najpiękniejszy na świecie. Teraz mógłbym się z nimi zgodzić. Mam nadzieję, że wam się też spodoba.[url]http://www.visitfinland.com/archipelago-and-coastal-area/[url]


Moja żona i córka były troszkę sceptyczne przed wyjazdem. Finlandia? Musi być zimno i będzie zapewne bujać.

Podobnych dylematów nie miał Błażej Ożóg, który w ciemno wszedł w ten projekt.

Ciężko było ustalić datę ze względu na napięty kalendarz zawodów. Klepnęliśmy datę wyjazdu na tydzień po Mistrzostwach Polski i tuż przed Summer Kite Festiwal.

Ekipa fińska potwierdziła gotowość w postaci dwóch łodzi motorowych służących za asystę na wodzie i mieszkanie. Idea była prosta – kajtujemy po archipelagu i odwiedzamy wyspę Uto odległą 110km od Turku. Uto to jedna z wysp najbardziej oddalonych w morze. Ważny punkt nawigacyjny, chyba z najstarszą latarnią na Bałtyku.

Parę słów o ekipie. Zebrało się nas aż 15 osób. Praktycznie nikt się nie znał. Markku zabrał ze sobą córkę Ilsę, syna Markusa wraz z jego przesympatyczną dziewczyną Viivi. Dołączył do nas kolejny kapitan z mojej kompani - Patrick Norrgard wraz z żoną Majlen i trójką chłopaków Thomas, Lucas i Valter. Okazało się, że trzech kapitanów szerokich wód to wciąż za mało do wymagającej nawigacji i ekipa powiększyła się o Kurta Micklina – skippera większej łódki i jednocześnie pilota-nawigatora. Zawodowo przeprowadza największe statki przez ten archipelagowy labirynt.

A Polska strona wzmocniła się o świeżo upieczonego wicemistrza polski Tomka Glazika.

Muszę przyznać, że zbudowaliśmy mocną drużynę: 4 kapitanów i 3 mistrzów kajta wraz ze wsparciem rodzin.

Bezpośredni przelot Wizzair z Gdańska do Turku kosztował grosze (za powrotny bilet płaciłem 78PLN).

Pierwszy dzień poświęciliśmy na przygotowanie sprzętu, łodzi, spacerek po Turku, zakupy i szybki wieczorek zapoznawczy. W piątek dostaliśmy się na najbliższy spot pod Turku z piaszczystą plażą, skąd zaczęliśmy przygodę.

Mieliśmy spory dylemat z wyborem rozmiarów latawców wiedząc, że ciężko będzie wymienić latawce na morzu. Na plaży szkwaliło od 5 do 20kts z SE. Nie mieliśmy bladego pojęcia ile będzie wiało na otwartym morzu. Kurt zapewnił, że nie będzie więcej niż 25kts. Zdecydowaliśmy się na 10 i 11m. W międzyczasie zapakowaliśmy wszystko na dwie łodzie.

Ta mniejsza to była jakaś petarda z „zaprzęgniętymi” 400 końmi co pozwalało rozwijać 40kts. Druga, większa utrzymywać miała 15kts przelotowej prędkości co idealnie zgrywać się miało z naszą przewidywaną szybkością.

Po szczęśliwym i średnio przemyślanym odpaleniu latawców (Tomcio najmłodszy, z komórką, został ostatni) szybko uciekliśmy z zatoczki, gdzie wiało bardzo nierówno i wypłynęliśmy na szersze wody.

Woda nie była przejrzysta. Przez pierwsze minuty badaliśmy „strukturę” powierzchni wody aby unikać podwodnych skał. Całe szczęście, że wiało mocno, było lekkie zafalowanie i łatwo było zlokalizować niebezpieczne podwodne skałki. Po chwili poczuliśmy się bezpiecznie i na dobre zaczęła się zabawa:


Większość podróży robiliśmy na lewym halsie. Było trochę halsówki w wąskich przejściach. Dzięki temu zmienialiśmy pozycje co było sporą ulgą.


Po drodze mijaliśmy setki wysepek, skał:

W międzyczasie Błaszko zapytał gdzie i jak wylądujemy latawce. Odpowiedzi nikt nie znał. Po mniej więcej 3h15m i 115km wpłynęliśmy w lagunę Uto.

Niestety musieliśmy szybko kończyć pływanie w tym cudownym miejscu, bo czekała nas zabukowana kolacja w jedynej restauracji na wyspie liczącej 35 stałych mieszkańców. Znaleźliśmy kawałek trawy i lądowanie odbyło się bez strat w sprzęcie ale stópki to sobie lekko pociachaliśmy. Zauważyłem to dopiero przed wyjściem do restauracji. Wcześniej nie czułem stóp, bo były tak zdrętwiałe.

Następnego dnia zachowaliśmy się jak na turystów przystało, czyli zwiedzanie, foty, opalanie.


Pogoda była za milion dolarów. Postanowiliśmy nie wracać do Turku a pożeglować po archipelagu kolejny dzień i przenocować na wyspie Aspo. Nic nam to nie mówiło. Kurt przekazał, ze to prawie po drodze i tylko jakieś 50km.



Trzeci dzień przywitał nas ponownie słońcem i słabym wiatrem. Poważnym wyzwaniem okazało się wystartowanie latawców. Obrazki wyjaśnią więcej niż dalsze komentarze:




Po godzinie walki wyszliśmy zwycięsko z Aspo.



Koniec końców, udało nam się dopłynąć w miejsce z którego zaczęliśmy 3 dni wcześniej.

Marek "Bracuru" Rowiński


Maciek

top