Po sezonie spędzonym na praso głód surfingu coraz częściej dawał o sobie znać. Na jesieni dotychczas głównie grany był temat Portugalii, ale w związku z dosyć niską temperaturą i wysokimi kosztami postanowiliśmy poszukać jakiejś alternatywy. O Maroku nie trzeba nikomu za wiele opowiadać. Każdy kto surfuje już tam pewnie był, albo zna kogoś kto był i zachwala. Postanowiliśmy mieć oczy otwarte i monitorować aktywność linii lotniczych, a także chęci biur podróży do przeceniania swoich ofert.
Ostatecznie stanęło na opcji pierwszej - tani przelot i poszukiwanie spania na miejscu. Listopad to nie szczyt sezonu, więc z miejscami problemu być nie powinno. Błędem było zakupienie biletów bez sprawdzenia prognozy. Okazało się, że Maroko nawiedził największy deszcz od paru lat, są powodzie, plus w Taghazout miał być swell 6m. No cóż weekend musieliśmy przeczekać. Przed wejściem do samolotu, dostaliśmy informację o braku możliwości przejazdu jedyną drogą do naszej mieściny. Na szczęście w trakcie lotu lokalesi jakoś to naprawili i mimo że lekko nietrzeźwi, dotarliśmy cali na miejsce. Dla wszystkich fanów wieczornych imprez. Na miejscu zakup alkoholu jest właściwie niemożliwy, a lokalesi o dziwo, zwłaszcza w okolicach sylwestra, za każdą butelką są w stanie pomóc nam we wszystkim, dlatego warto czasem zabrać jakąś flaszkę na handel.
Samo Taghazout nie jest jakąś tam metropolią, a jego urok został może zmyty z deszczem, bo na ulicach pełno było błota, a śmieci walały się wszędzie. Ceny w sklepach zachęcają do jedzenia w knajpach. Niestety "gut prajs maj frend" wcale nie jest taki good. Nie przyjechaliśmy tam jeść tylko pływać, więc postanowiliśmy się tym nie martwić. Szybko znaleźliśmy apartament z widokiem na ocean, nabyliśmy najważniejsze produkty gwarantujące przeżycie i czekaliśmy na uspokojenie się warunków. Na szczęście duży swell zabrał cały syf spływający do wody, więc w poniedziałek od samego rana fala była niezła, a woda znowu miała normalny kolor. Temperatura na dworze pozwalała na noszenie typowo letnich ciuchów, ale do wody bez pianek 3/2 lepiej było się nie zbliżać. Co prawda było paru śmiałków w samych shortach z UK.
Przy palmach Anchor Point, bliżej Mystery
My trafiliśmy jedynie na 4 dni niezłego surfingu. Warunki po sztormie raczej długo dochodzą do siebie, więc i z tego byliśmy zadowoleni. Mieliśmy szczęście ponieważ niski stan wody przypadał na wschód słońca i zachód, więc te lepsze spoty odpalały dwukrotnie w ciągu dnia. Rano jeździliśmy na killer point, potem w ciągu dnia najlepiej działała banana beach. Wieczory to sesyjki do zachodu słońca na Anchor Point'cie, który w miarę ulgowo nas potraktował, w rozmiarze 2-3 metry. Tłoku raczej nie było, chwilami można było odczuć brak miejsca, ale wszystko to raczej turyści, pozytywnie nastawieni do uczących się, więc bez obawy można było próbować, a nawet czasem zajechać komuś falę. Oczywiście lepiej tego nie robić, ale nie wszyscy się tym przejmują.
Killer Point podczas sztormu
Niewątpliwą zaletą Taghazout jest bliskość paru spotów, które działają przy różnych pływach, więc właściwie na piechotę lub taksówką można spokojnie cały dzień pływać zaliczając naprawdę dobre prawe fale. Czasem trafi się też, jakaś lewa, ale dużo lepsze fale wchodzą na backside (dla tych co na prawą nogę). Są spoty dla początkujących, z wyjściem po plaży i bezpiecznym breakiem, a także takie dla bardziej zaawansowanych, gdzie do wody schodzi się po skałach i wychodzi również po nich. Nie jest lekko, ale zachowując zdrowy rozsądek można się tego szybko nauczyć. Ogólnie Maroko można polecić każdemu na szybki wyjazd na surfing. Ciężko będzie tu zadowolić kogoś mało zaangażowanego w sport, no chyba, że z chęcią odpręży się na tarasie z widokiem na ocean. Ja wiem, że teraz co roku będę czekał na jesienne przeceny, tak aby popływać na pointbreakach zlokalizowanych w około Taghazout.
Nie nasz film, dobrze obrazujący lokalny klimat.