Oto bardzo treściwa i niezwykle barwna relacja z wakacji pary windsurferów - Michała i Kasi - a jakże, na Maui Hawaii. Sporo przygód, ciekawe historie i trzeźwo-krytyczne spojrzenie na to upragnione niemal przez wszystkich deskarzy miejsce.
Michał i Kasia. Oto ich relacja z wakacji. Read on
Jak byłem dzieckiem i marzyłem o wyjazdach, to rodzice mówili mi - tak, tak pojedziesz do Honolulu. Dzisiaj, 25 lat później, świat stał się o wiele mniejszy i Honolulu jest dużo bliżej. Co prawda akurat w Honolulu nie byłem, ale było ono w zasięgu "wzroku" czyli ze 150 km od wyspy Maui na którą się wybraliśmy.
Dla nas, polskich windsurferów, Hawaje wydają się rajem windsurfingowym, gdzie słońce, wiatr i fale zawsze są. Dodatkowego smaczku nadaje bardzo duża odległość od Polski i 11/12 godzinna różnica czasu. Z drugiej strony dostać się tam nie było trudno - 23 listopada o 6:00 wsiedliśmy w Warszawie do samolotu linii KLM, a już o 21:30 tego samego dnia przywitało nas ciepło na lotnisku w Kahului. Z powrotem było już nieco gorzej, ale o tym później.
Zima na Hawajach charakteryzuje się... brakiem śniegu ;-) A tak na serio to dużymi falami i nieco mniejszą ilością wiatru, ale statystyki i tak są relatywnie dobre w okolicach 60% z wiatrem >4Bf. Z reguły jednak wiatr przychodzi falami, a dziury w wietrze potrafią sięgać kilku tygodni, o czym i my się przekonaliśmy.
Maui, a głównie Hookipa, to w zimie windsurfingowe hollywood - widzieliśmy, że Victor Fernandez, Ricardo Campello czy Brawzinho przyjechali tutaj popływać.
Zielona zima lepsza niż biała?
Szorty i klapki to obowiązujący strój na wyspie - dla mnie oznaczało to naukę jazdy samochodem na bosaka. Temperatura wody cały rok waha się między 25-27st., więc do pływania na desce wystarczą szorty+lycra i nawet w zachmurzone dni nie jest zimno na wodzie. Atmosferę na wyspie dobrze oddaje stwierdzenie "relax it ain't the mainland",
wszystko dzieję się dość powoli i z reguły nikomu się nigdzie nie spieszy. To co rzuca się w oczy, w Kahului i Paia czyli miejscowościach w pobliżu spotów, to liczba sklepów surfingowych i windsurfingowych - jest ich tam
tyle co nad Bałtykiem gofrowni w lipcu. Mieszkać warto w Paia lub Haiku - tam jest surferski klimat no i blisko do spotów. Choć osobiście bardziej polecamy Paia :-)
Na wyspie jest kilka spotów do pływania na windsurfingu - zaczynając od Kanaha Beach Park, który jest tuż obok lotniska w Kahului, a dalej kierując się na wschód: Camp One, Spreckville aż do Hookipy i na końcu Jaws.
Pierwsze pięć dni naszego wyjazdu to polowanie na wiatr i odrobinę fali na Kanaha i to raczej z przeciętnym skutkiem - parę złapanych fal na zestawie 95l i 5.7. Kolejne 9 dni to w zasadzie bezwietrzna pogoda.
Brak wiatru, bynajmniej nie oznacza braku fal. Na początek zdecydowaliśmy się na lekcję surfingu po drugiej stronie wyspy w Kihei przy fali po pas. Jak duże było nasze zdziwienie, kiedy zaraz po wejściu do wody, amerykański słoneczny patrol nas z niej wyrzucił - okazało się, że
15 min. wcześniej, niedaleko nas rekin ugryzł człowieka, który na SUP'ie wybrał się posnurklować. Plaża była zamknięta przez kolejne 2 dni, bo w zatoce kręcił się 3 metrowy rekin tygrysi. Niewiele myśląc wypożyczyłem deskę surfingową i poszedłem surfować w Paia Bay po drugiej stronie wyspy - nawet udało mi się złapać kilka fal. Pomimo, że plaża wygląda na piaszczystą to zaraz po wejściu do wody są kamienie. Łamiąca się przy brzegu fala przesuwa je, niemiłosiernie tłukąc nimi po stopach. Kolejne bezwietrze dni wykorzystaliśmy na objechanie wyspy. Na pierwszy ogień poszła wschodnia strona i Road do Hana.
Lekcje surfingu
Podobnie jak na Teneryfie, wysoki na ponad 3000 m wulkan Haleakala dzieli wyspę na różne strefy klimatyczne - po stronie wschodniej jest dżungla (tam m.in. kręcili Jurassic Park), a po drugiej stronie klimat bardziej pustynny. Pomiędzy nimi dla odmiany widoki przypominające Szkocję. Zachodnia strona to typowo turystyczne kurorty z polami golfowymi i sklepami dla bogaczy. Po tej stronie wstąpiliśmy wykąpać się na Flamingo Beach i pomimo, że fala nie była bardzo duża (trochę powyżej głowy), to ładnie nas przemieliło -staliśmy po pas w wodzie, ale ocean wypuścił nas na brzeg dopiero jak była przerwa w falach.
Połowa grudnia to na Maui początek sezonu wielorybów - przypływają tutaj z Alaski, aby urodzić i wychować małe - małe to taki eufemizm, zaraz po urodzeniu ważą tonę i przybierają na wadzę 30kg/dzień pijąc mleko matki, które ma 50% tłuszczu. Wycieczka statkiem na oglądanie wielorybów kosztowała $30 i była w amerykańskim stylu "See whales or money back guarantee.". Widzieliśmy wieloryby, choć niezbyt dużo się z wody pokazały, a duże skaczące wybrały niestety odległy horyzont.
Pięć lat przerwy w nurkowaniu spowodowało, że zdecydowaliśmy się na łatwiejszego nura z brzegu, zamiast fajniejszego, ale trudniejszego na Molokini. I tutaj znów "Don't see turtles - do another dive for free" - żółw był, wielkości stołu, ale nic poza tym.
Na koniec bezwietrznych dni zostawiliśmy sobie wschód słońca na wulkanie - założyliśmy na siebie wszystkie ciepłe ubrania (czyli 2 bluzy, bo kurtki zostały w Warszawie) i wyruszyliśmy o 4 nad ranem w 2 godzinną jazdę samochodem na Haleakala. Na ten sam pomysł co my wpadło stado turystów, więc znaleźć dobre miejsce widokowe nie było łatwo - piękny wschód słońca wynagrodził nam nocne wstawanie i zaczął przyzwyczajać do temperatur w Polsce.
W tle widać było wulkan Mauna Kea na sąsiedniej wyspie, na którym zlokalizowane są teleskopy z całego świata służące do obserwacji gwiazd.
Ostatnie trzy dni wyjazdu to powrót wiatru i pływanie na żaglach od 5.0 do 3.7 na Kanaha. Wiatr dopisał, natomiast idący z północnego zachodu swell w połączeniu z falą od wschodniego wiatru powodował ogromne kartoflisko. Kanaha jest nieco osłonięta od zachodu cyplem wyspy, więc fala nie była zbyt duża (do wysokości głowy), ale za to bardzo długa i idealna do jazdy - nawet mnie udało się parę razy zawinąć po pięć skrętów na jednej fali. Warto zresztą powiedzieć, że
tutaj rzadko widać manewry w powietrzu, wszyscy jeżdżą na fali.
Na Kanaha fala łamie się na rafie około 500m od brzegu, co umożliwiło Kasi pływanie "po płaskim" przed rafą. Na samej rafie, gdzie łamie się fala, woda jest mniej więcej do pasa, więc można sobie pokaleczyć nogi. Często można też zobaczyć pływające żółwie, a ponieważ są one wielkości stołu i pojawiają się znienacka, to stracić statecznik wcale nie jest trudno.
Fala "tylko na 3-stopy" może zamieść śmiertelnika znad Bałtyku
Na Hookipie nie zdecydowałem się wyjść. Z jeden strony dlatego, że nie miałem wiatru, aby się rozpływać, a z drugiej strony fala na ? masztu oraz skały zrobiły swoje na mojej psychice. Zauważyłem jeszcze taką ciekawostkę, słoneczny patrol na Hookipie jest i działa nawet przy dużej fali i skałach które są dookoła -
w Jastarni, jak raz poszedłem na surfing przy może metrowej fali, to byłem usilnie wyrzucany przez ratowników ze 100m wody między tabliczkami "Plaża strzeżona".
Pomimo, że na wyspie jest pełno wypożyczalni sprzętu windsurfingowego, to jego cena spowodowała, że zdecydowaliśmy się wziąć swój własny. Kolejnym argumentem za takim rozwiązaniem był fakt, że wypożyczalnie nie są usytuowane na plaży tylko w mieście - wypożyczając sprzęt dostajesz deskę, 2 żagle i musisz się samochodem dowieść na spot. To też oznacza, że wypożyczenie samochodu jest niezbędne.
Ostatecznie 10 grudnia nadszedł dzień wylotu, wszystko zapowiadało się dobrze (nawet nadanie sprzętu windsurfingowego na lotnisku) aż do momentu na 3 minuty przed startem, kiedy to okazało się, że
zepsuł się rozrusznik w silniku samolotu. Zmiany tras lotów i perypetie z tym związane sprawiły, że po 3 nieprzespanych nocach, 3 przesiadkach, wizycie w Kanadzie oraz ponad 50 godzinach w podróży, o 10 rano w czwartek wylądowaliśmy w Warszawie (mieliśmy wylecieć z Maui w poniedziałek o 23:00). Jako smaczku dodam, że ostatni lot Toronto->Warszawa realizował LOT, chyba tym samym samolotem co 20 lat temu pierwszy raz leciałem do USA. Dodatkowo, pomimo, że w Maui zapłaciliśmy $150 za przelot naszego sprzętu windsurfingowego do Warszawy, LOT zażądał $400 dodatkowej opłaty na trasie Toronto->Warszawa - poczuliśmy, że jesteśmy w domu, choć finalnie opłaty nie zapłaciliśmy.
Już dawno doszedłem do wniosku, że amerykańskie lotniska przypominają nasze dworce autobusowe (no może te niedawno wyremontowane), i że amerykanie korzystają z samolotów jak my z autobusów. Jednak lotnisko w Kahului przypominało bardziej przystanek miejskiego autobusu - loty do Honolulu odbywały się co 15-20 minut. Kolejną ciekawą rzeczą była fascynacja organic-food. W Paia był jedyny spożywczy gdzie wszystko było organic - warzywa na półkach w sklepie były podlewane automatycznym zraszaczem, a
kalafiory były do wyboru w czterech kolorach. Normalny market przypominał już bardziej nasze sklepy, ale rozmiary były zupełnie nie nasze - jogurt w 2kg opakowaniach i ryż w 20kg to przykłady. Ah ta ich amerykańska mania wielkości - wszystko musi być większe. Widzieliśmy też takie amerykańskie ciekawostki - "We ship worldwide - USA & Canada" :D
Na lotnisku w Warszawie przywitał nas śnieg i -10st. - jakże to inny klimat od tego który zostawiliśmy na Hawajach. Tam nawet w kolędach śpiewają, że w święta jest zielono, ciepło i słonecznie.
Podsumowując, cały wyjazd był bardzo udany, choć windsurfingowo czuję spory niedosyt. Możne wynika to z faktu nietrafienia w wiatr, ale
mam poczucie, że Hawaje są nieco przereklamowane i biorąc wszystko pod uwagę długo bym się zastanawiał, czy jakbym miał 3 miesiące wolnego to
czy spędzić je w Pozo czy na Hawajach. Z drugiej strony jak bym miał rok wolnego to na pewno byłyby to Hawaje -usłyszałem od lokaleski, że w zeszłym roku zaliczyła 262 dni na windsurfingu - to tyle co ja przez ostatnie 8 lat!
Spora galeria z tej wyprawy do obejrzenia tutaj