Rekordy w świecie surfingu zawsze wzbudzają mieszane uczucia. Generalnie są one raczej śmieszne i mają małą ważność, ale czasami zasługują przynajmniej na wzmiankę i pewien szacunek. Rekord Guinnessa w najdłuższej surf sesji wydaje się być ciekawym zagadnieniem, zwłaszcza, że poprzedni rekord został ustanowiony w zeszłym roku w USA i jest to 29 godzin i 27 minut. Dodając do tego fakt, że wszelkie wodne stwory raczej żerują nocą, wyczyn ten jest co najmniej odważny.
Josh Enslin z RPA postanowił połączyć swoje podejście do pobicia rekordu z małą akcją społeczną i zebrał trochę ponad 2000 dolarów na biedne dzieci z okolicy. W RPA rekinów w wodzie nie brakuje, ale na szczęście Josh nie miał okazji spotkać się z żadnym z nich. Zasady mówią, że surfer przez cały okres bicia rekordu musi pozostawać w miarę aktywny. Podobno najgorszy był okres pomiędzy 2:00 i 4:00, kiedy temperatura mocno spadła, zmęczenie dało o sobie znać, a fale się powiększyły. Guinness pozwala też na 10-minutowe przerwy co dwie godziny, co jakby nie patrzeć jest trochę oszustwem.
Ostatecznie Josh pływał przez 30 godzin i 11 minut, co oznacza pobicie rekordu o 44 minuty. W tym czasie złapał około 430 fal, co daje mu jedną falę na każde 4 minuty. Ciekawe czy takie doświadczenie przełożyło się na jego umiejętności. Enslin jest doświadczonym surferem, ale 400 fal to już niezły przebieg. Może w Polsce powinniśmy zorganizować podobne zawody na zasadach "last man standing"?