08.02.2006
7 dni + 4 osoby = 3 straty

Cześć polskiej kadry RS:X wybrała się na pierwszy w tym roku trening do Kadyksu. Poniżej możecie poczytać jak kilka pierwszych dni wyglądało z perspektywy Roberta Bałdygi POL-18.

Przygotowania

Witam!!!
Moja przygoda zaczęła się wspólnie z Kapą (Rafałem Kapuścińskim) w piątek wcześnie rano po standardowych problemach z załadowaniem sprzętu do samolotu, ponieważ musieliśmy latać po całym lotnisku, szukając gościa od ciężkich bagaży, ale w końcu udało się wystartować. Szczęście nie trwało jednak długo, bo jak się okazało, mamy 35 minut do następnego samolotu, a trzeba było jeszcze znaleźć bagaż i biec na drugi koniec lotniska w Londynie na odprawę. Tam oczywiście też bieganie po całym terminalu, żeby zważyć sprzęt i na kogo się nie spojrzało widać było dziwne miny?, ale cóż, w końcu się wszystko udało i biegiem do samolotu, który miał nas doprowadzić do Jerez. Na lotnisku w Jerez wylądowaliśmy z super nastawieniem, bo to już nasze ostatnie noszenie sprzętu przez następne 3 tygodnie, po odebraniu prawie wszystkich bagaży, bo jak by inaczej, jednej zawsze nie ma. Okazało się, że ta paczka to nasze 4 deski, które na szczęście przyjechały z Jerzym dzień później.

Tak się właśnie zaczął trening w Kadyksie, jak się obudziliśmy zobaczyliśmy piękne 30 węzłów i słoneczko. Po wyjściu z domu ok. 9 rano mieliśmy jakieś 9 stopni, więc trochę nas ta temperatura wystraszyła, ale na ciśnieniu ruszyliśmy do portu. Oczywiście tylko popatrzeć jak pięknie wieje, bo przecież nasza paczka z deskami leży jeszcze w Londynie.

No comments!


Drugiego dnia przylecieli chłopaki z 3city, Patryk i Jerry. Pojechaliśmy do portu, sprawdzić sprzęt i na wodę. Na początku przetestowałem mój zestaw Freestyle, nowego Playmate i Boxera 5,8, a potem zeszliśmy na formułę.

Trzeci dzień od rana nic nie wieje, tak samo jak w czwartym dniu i piątym. Siedzimy już z resztką sprzętu z nadzieją, że w końcu coś zawieje?

Szóstego dnia obudziliśmy się z planem jak nie będzie wiało, żeby jechać na Tarife, jednak stał się cud, nie wiadomo skąd nagle zaczęło wiać. Dojeżdżając do portu mieliśmy już piękne słoneczko i 15 węzłów, więc bez zastanowienia otaklowaliśmy się na trening. Tego dnia chłopaki popływali sporo jak na pierwsze treningi w tym roku, chłopaki???!!!!

Sławny maszt

Tak, chłopaki, bo teraz nastąpiła kolej na mnie, po jakichś 30 minutach pływania na którymś sztagu, wypadły mi 2 kambery????!!!! (Sam nie wiem jak to możliwe) i podczas próby wciśnięcia jednego z nich, strzelił mi maszt. Najgorsze było to, że podczas łamania się masztu moja ręka znajdowała się w kieszeni masztowej i włókna karbonu zaczęły mi się w nią wbijać. Po roztaklowaniu całego zestawu, nastał kolejny problem, otóż znajduje się sporo od klubu. Po półtorej godziny wiosłowania masztem (a jeszcze nie byłem w połowie drogi do portu) podpłynął do mnie Fernando, lokalny deskarz, który holował mnie przez następną godzinę. Wynik był taki, że za dużo nie popływałem, ale za to zszedłem z wody zmarznięty, z połamanym masztem i rozerwanym żaglem. Zobaczymy co przyniosą kolejne dni...

Pozdrowionka 4all
Robert Bałdyga POL-18
Naish, Quicksilver, Starboard, Hurrican Fins, Family Windsurfign, Mercedes-Benz

Bogo

top