Viva la Espana
Powiedzmy delikatnie, że Hiszpanią zostałem trochę nastraszony. Belgowie, Francuzi, Holendrzy, Szwajcarzy, wszyscy mówili "uważaj w Hiszpanii". W historiach przewijały się również opowieści o napadach z bronią w ręku i lufą przy skroni. Po takich opowieściach jest się trochę uprzedzonym. Więc profilaktycznie stwierdziłem, że wybiorę pobyt na kempingu. Na moje nieszczęście był to szczyt- szczytu sezonu, więc ceny powalały na na kolana. 45 euro za nocleg na kempingu, dla jednej osoby, i na dodatek nie było łatwo znaleźć wolne miejsca. Szczęka mi opadła, ale zagryzłem zęby i ok, tylko w Katalonii, gdzie niby polują na obce rejestracje samochodów. Kemping był jakieś 200m od morza i był z basenem!!!
Z basenem, z którego oczywiście nie skorzystałem, ale mogłem. Jeszcze, żeby wątpliwości nie było, to cena powyższa nie obejmowała wyżywienia. Więc spokojnie, za tyle można w Hiszpanii wynająć hotel.
Katalonia niezbyt przepada za kitesurferami. Jedynym wyjątkiem jest zatoka od Roses do Sant Pere Pescador, gdzie byłem i jeszcze jakiś jeden spot bliżej Barcelony. Miejsce super, beach bar, morze, plaża, wiatr. Nadal trochę z boku, więc więcej facetów, niż pięknych kobiet w bikini, no ale powiedzmy, że dość blisko do raju.
Jak spoglądałem na prognozę to miałem uśmiech od ucha do ucha, ale lokalesi byli mniej uradowani. Tak uwielbiana w Leucate tramontana, czyli północno-zachodni wiatr, nie jest w tym rejonie gorączkowo wyczekiwany. Pewnie dlatego, że jest trochę nierówny, a Ci lokalesi nie byli raczej na Tarifie przy levante ;)
Mnie się całkiem fajnie pływało. Pewnego dnia przetestowałem dnia latawce od 7, przez 10, do 12 metrów, więc trochę zmiennie, ale poczucie kitesurfingowego spełnienia było.
Mój plan zakładał, że kolejnym przystankiem będzie Alikante, którego moja znajoma raczej nie polecała. Zasięgnąłem więc opinii w szkółce. Dostałem dwie miejscówki Delta de l'Ebre i Capo de Gato. "Jestem dość elastyczny", więc czemu nie.
Delta de L'ebre to miejscówka trochę podobna do naszego Helu. Długi półwysep, płytka i ciepła woda. Niestety wiatry termiczne nie działają tam zbyt dobrze. Podobno zimą... znaczy tą hiszpańską zimą, czyli jakby w czasie naszego lata, wiatry są tam silniejsze. Mnie udało się tam zaliczyć małą sesyjkę. No powiedzmy, że czekam aż Nobile wprowadzi Breeze, czyli lekko-wiatrowy latawiec. Nie mniej ciekawe jest to miejsce, warte odwiedzenia na jakimś zimowym tripie.
Z kolei, druga polecona mi miejscówka, to niebo na ziemi. Capo de Gato to wręcz obowiązkowy spot. Najpierw równina a potem wielka góra, która zarazem jest półwyspem. Widoki zapierają dech w piersiach, a przejażdżka drogą podbija fajnie poziom adrenaliny we krwi. Miałem niestety mało czasu, bo w nocy miałem odebrać z lotniska w Maladze Matta, Polaka, który pochodzi z Wrocka, ale na stałe mieszka w Barcelonie. Przeprowadził się tam w pogoni za wiatrem, a do mnie chciał dołączyć na klika dni w ramach długiego weekendu.
Wracając do Capo de Gato, zobaczyłem dwa latawce, więc już zacierałem ręce. Woda praktycznie idealnie płaska, ale wiatr offshore. Jak się okazało, jeden z kitesurferów to aktualny mistrz Hiszpanii juniorów (przynajmniej tak zrozumiałem), który był z bratem i ojcem, właścicielem motorówki. Z grupki została wytypowana szczęśliwa dziewczyna, która tłumaczyła mój angielski na hiszpański. Tym sposobem zapewniłem sobie darmowe rescue w mega lokalizacji i super warunkach. Przy dwóch gościach, którzy czesali handle passy to z moim backrollem wyglądałem jak amator, niemniej zszedłem z wody z szerokim "banankiem".
Zlekka spóźniony, odebrałem Matta i ruszyliśmy na Tarifę.
Tak TĄ Tarifę. Jak już wcześniej pisałem ???? Tarifa nie zostanie jednak moim ulubionym spotem.
W czasie jak tam byłem z Mattem, levante było jednak trochę ugrzecznione i aż tak nie szarpało. Niemniej, był to jeden z pierwszych razy, kiedy użyłem latawców T5, czyli bowów od Nobile. Przeważnie wolę C-shapowe hybrydy Fifty-fifty. Ale przy tak nierównym wietrze, konstrukcja bow, po prostu sprawdza się lepiej.
Po raz kolejny miałem okazję też sprawdzić moje umiejętności instruktorskie. Szczęśliwy ze mnie instruktor, bo uczyłem dwie fajne dziewczyny.
W niedzielny poranek ruszyliśmy w kierunku Maroka, żeby sprawdzić jak się pływa w Moulay Busalham, a w poniedziałek Matt miał złapać samolot z Casablanki.
Maroko to piękny kraj, gdyby nie Marokańczycy
Teza dość przewrotna, ale prawdziwa. Nie wiem jak można tak nie dbać o swój kraj. Śmieci i smród są nieodłącznym elementem krajobrazu. Byłem dość podekscytowany wizytą w Maroku, ale spodziewałem się zupełnie czegoś innego. Wydawało mi się, że to biedny kraj, więc ludzie będą jak my, Polacy, ale przed tym całym wyścigiem za pieniądzem, czyli jakieś 20-30 lat temu. No niestety myliłem się.
Już na granicy zaczęło się wyłudzanie. Za wypełnienie formularza koleś chciał ode mnie 10 euro. Potem kolejny za podprowadzenie do komisariatu policji znowu chciał kasę, a i cała reszta dookoła sprawiała wrażenie jakby tylko czekała, aż otworzy się wieczko portfela. Ale to i tak nic. Po pierwszym wyłudzeniu, każdy papier zaczynasz wypełniać sam i odrzucasz każdą "pomoc", i jest dobrze, ale na tym się nie kończy. Sugerowałbym zapoznać się też z cenami. Chleb, normalnie kosztuje między 1,5 a 2 dirhamy, ale jak nie wiesz, to sprzedadzą Ci go za 15. To samo jest z parkingami i wszystkim innym. Jak zaczniesz negocjować i jesteś zadowolony/a z rezultatu, to negocjuj dalej, bo pewnie i tak przepłacasz o dobre 50%.
Kiedy przegub w prawym kole odmówił posłuszeństwa, pomyślałem sobie, że to idealne miejsce na naprawę. Afryka, więc więcej aut takich jak moje. Belg, którego poznałem w Beauduc, również polecał mi Marokańskich mechaników, bo znają te auta i są tani. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. Jeszcze z Mattem znalazłem mechanika. Jego znajomy z Casablanki miał część, którą potrzebowałem. Następnego dnia udał się po nią, zapewniając że będzie kosztować 100 euro. Po pięciu godzinach, cena jednak wzrosła pięciokrotnie. Dodam, że nowa taka część kosztuje w Polsce ok. 600 zł. Okazało się, że część nie jest nowa, w półsferze, która powinna być gładka jak pupka niemowlęcia, były dziury, półoś była za krótka, brakowało tryba na nasadzie półsfery, ale to i tak nie przeszkadzało kolesiowi, żeby stwierdzić, że to idealna część do mojego auta. Skończyło się tak, że wyjąłem przegub i półoś z prawego koła, odłączyłem wał napędowy z przedniej osi i na blokadzie dyferencjału ruszyłem dalej.
W całej tej historii była też jedna dobra strona. Stacja, przy której się zatrzymaliśmy sąsiadowała z restauracją. Wieczorem, kiedy delektowaliśmy się z Mattem whisky, zgłodnieliśmy trochę. Broshetas były super. Normalnie kładą na kolana tradycyjny marokański Tadzin. Kelner natomiast zauważył nasze procenty i poprosił o trochę dla szefa (patrona). Jak każdy przyzwoity Polak, podzieliliśmy się bez mrugnięcia powieką. Chwilę potem, kelner wrócił z kolejnymi przysmakami dla nas. Następnego dnia, kiedy Matt już pojechał na lotnisko, ja dostałem cały obiad, full wypas za free. To był bardzo miły gest, który przywrócił mi wiarę w Marokańczyków. Niestety na krótko.
Na plażach w popularnych ośrodkach turystycznych, takich jak Casablanka czy El Jadida, są tłumy i to takie, jakby górnicy zrobili nalot na Warszawę. Może i opon nie palili, ale i tak wolałem się trzymać z dala.
Moje wrażenia podzielał Kevin, Szwed, którego poznałem w El Jadidzie. Kevin podróżował na rowerze, ale ostatni odcinek z Casablanki do El Jadidy zrobił taxą, bo trochę się przeraził ruchem drogowym. Zresztą nie dziwię mu się. Ja miałem o tyle lepiej, że powiedzmy byłem widoczny, a kilkumilimetrowy stalowy zderzak bije te plastikowe. Zaproponowałem mu więc, żeby się ze mną przejechał. Nasze plany dość ze sobą współgrały, więc pojechaliśmy razem do Essaouiry.
Po drodze przejeżdżaliśmy przez coś, co wyglądało jak jakieś cygańskie slumsy. Masa namiotów wzdłuż wybrzeża, ciągnąca się przez dobre 5-6 kilometrów. Wszędzie ludzie, tłumy, szalone konie, wchodzące na auta. Taka współczesna marokańska wersja Sodomy i Gomory. Obydwoje byliśmy mocno wytrąceni z naszych stref komfortu. Konie myli w wodzie, w morzu, a tuż obok, w tej samej wodzie, taplały się dzieci. Brud i smród powalał na kolana, konie wielbłądy dookoła, jakieś wystrzały i muzyka, że niby festyn, czy coś. Chyba obydwoje mieliśmy wrażenie, jakby czas tam stanął, a oddychać zaczęliśmy po tych jakiś pięciu kilometrach. No, ale jedziemy dalej.
Essaouira i Dakhla to dwie najbardziej kultowe miejscówki kitesurfingowe. Dakhla jest podobno fajniejsza, ale leży ponad 1000km w pustynię dalej, więc stwierdziłem, że tym razem sobie ją odpuszczę.
Nie chcę się powtarzać, czy brzmieć jak malkontent, ale ponownie "syf" bił wszystkie inne wrażenia. Wiało fajnie, więc swoje wypływałem, ale UFO (Unidentified Floating Object) burzyło sielankę. Samo wejście na plaże było usłane historią posiłków wielbłądów i koni, na których oczywiście Marokańczycy starali się usilnie, by sprzedać nam przejażdżkę.
Przekonałem też Kevina, że powinien spróbować kitesurfingu i udzieliłem mu dwóch czy trzech lekcji. Dobrze sobie radził chłopak. Będzie z niego jeszcze kitesurfer.
Papierowy przewodnik mojego kompana twierdził, że w środkowym Atlasie są naprawdę mili ludzie i fajny wodospad Ouzoud. No ok, dajmy szansę Maroku i sprawdźmy. Po drodze był jeszcze Marrakesz. Zatrzymaliśmy się tam, żeby zobaczyć rynek i słynne tańczące kobry. Okazuje się, że im większe miasto tym Marokańczycy są bardziej natarczywi i starają się sprzedać nawet kamyki z ziemi. Za samo trzymanie aparatu w pobliżu kobry, jak nie chcesz dać kasy to najchętniej by Ci kliszę i oczy wydrapali. Kevin trzymał telefon w ręce, więc koleś do niego podskoczył, chwycił za ubranie i kazał pokazać zdjęcia, czy czasem jakiegoś nie zrobił. Potem próbował mu wyrwać aparat z ręki. Z taką agresją jak tam, nigdzie indziej się nie spotkałem, a przypomnijmy, że oni nie piją. No przeważnie.
Długo więc tam nie zabawiliśmy i ruszyliśmy nad ów słynny wodospad. Sama droga była już dość ekscytująca, gdyż jechaliśmy skarpą urwiska i jakimiś niepewnymi mostkami. Gdy dotarliśmy na miejsce było już ciemno, ale miejsce tętniło życiem. Teraz tylko znaleźć kemping. Przewodnik, informował o miłych ludziach, więc chciałem dać kolejną szansę. Każda zapytana osoba chciała nam jednak sprzedać inny kemping. Jak zobaczyłem jeden z nich, taki z prysznicem i toaletą, to okazało się, że droga do toalety prowadzi przez bagno, a prysznic nie działa. Nawet gdyby było inaczej, i tak żył własnym życiem, więc wolałbym jednak użyć tego, którego miałem w aucie. Jakieś kempingi miały być jeszcze u szczytu miasta. W miejscu gdzie nie spodziewałem się już niczego znaleźć, był jeden kemping. Nazywał się Zebra i był chyba kempingiem urządzonym z największym smakiem, najładniejszy, jaki kiedykolwiek widziałem. Każde miejsce było wydzielone roślinami, było oznaczone miejsce na namiot, stolik, wodę, posiadał mega widok i czystą toaletę. A kto go prowadził? Duńczycy.
Następny dzień - to zwiedzanie wodospadu. Miejsce trochę jak z filmu. Takie skrzyżowanie "Mad Maxa" z "Wodnym światem". Małpki sobie wolno biegały, woda się lała, a dookoła restauracje w stylu slumsy Rio de Janeiro, ale za to z dobrym jedzeniem. Jedna zasada żywieniowa w dziwnych krajach: nie patrz dookoła, tylko jedz. Ichni tadżin, czyli jedzonko duszone w ceramicznym naczyniu, nie przypadło mi specjalnie do gustu. Ale broschetas, czyli takie szaszłyki z grilla posypane przyprawami i grubo mieloną solą były rewelacyjne.
Cały Atlas jest przepiękny, widoki zapierają dech. Tylko trzeba pamiętać, żeby wziąć głęboki wdech jak się przejeżdża przez jakąś miejscowość.
Dwie rzeczy mnie w Maroku szczególnie zastanawiały. Jedna to,
dlaczego stosunek ukończonych budynków do nieukończonych, jest 50 do 50. Czasami miałem wrażenie, że jadę przez miasta widmo. I wcale tu nie przesadzam z ilością.
Druga rzecz to indeks Big Maca. I tak, to jest prawdziwa rzecz. Mc Donald's robi badania na temat zamożności kraju i na tej podstawie kształtuje ceny w swoich restauracjach. "The Economist" natomiast, co roku zbiera te ceny z całego świata i na tej podstawie określa zamożność danego kraju. Wprawdzie Maroko oficjalnie nie jest ujęte w tym rankingu, ale byłem w restauracji i ceny były wyższe niż w Hiszpanii. Blisko dwa razy wyższe niż w Polsce. Więc ja się pytam co do licha... Kraj niby trzeciego świata, ale wychodzi, że bogatszy niż Polska.
Podsumowując, Kevin został w Atlasie, a ja ruszyłem z powrotem na dobrą europejską ziemię. W Maroku byłem, ale jedyna siła, jaka by mnie zmusiła do powrotu, to może tydzień w Dakhli lub wyprawa 4x4 w kilka auta, z omijaniem miast szerokim łukiem.