Dobra, dobra. Nie nie to, że się obijałem. Że tylko kite i całym świecie zapomniałem. I już prawie po 3 tygodniach w trasie nie miałem czasu czegoś napisać. Już się tłumaczę.
No więc w końcu udało się ruszyć w etap europejski. Po piątkowym objechaniu połowy Polski i załatwianiu ostatnich spraw oraz sobotnich zabawach z elektroniką, w końcu ruszyliśmy. Przez my, rozumiem siebie i Dominikę, która będzie mi towarzyszyć do Marsylii.
Jeszcze w piątek, dzięki Teo, udało się wygospodarować trochę miejsca na dachu auta. Taki wyjazd to jedna z tych chwil, gdzie każdy skrawek miejsca robi różnicę. Szczególnie, że nie mogłem przecież zostawić w domu, mojej już słynnej wśród znajomych, shishy.
Niedziela cała w drodze. Niemcy, Austria, ostatnie tankowanie, bo przecież Ci Włosi to powariowali z cenami paliwa. No i Włochy :) GPS się przydał, a co ja patrzę. Źle skręciłem. O parking. Zostajemy na noc w sąsiedztwie kampera.
Rano śniadanko i poszukiwanie sklepu, żeby zrobić doładowanie netu na karcie sim jeszcze z wyprawy na Maltę. Sklep mi przed nosem zamknęli. Bo co sjesta oczywiście. Damn you Italy. Czas, w oczekiwaniu na otwarcie spędziłem na podłączaniu paneli słonecznych. Tak się tylko zastanawiałem co Ci Włosi musieli myśleć. Obce auto i to dziwne, a koleś pół dnia lutuje jakieś kabelki. Jeszcze sobie pomyślą, że jestem jakich Ahmed the Terrorist. Ale nie stop. Blady jak ściana jeszcze byłem... Przynajmniej do południa...
Żeby Dominika czasem nie usnęła na stołu, pokazałem jej longboard. Jeszcze by nasz imidż zmienił się na polską rodzinę na wakacjach. A nie chwila białe skarpetki i klapki zostawiłem na później. Na razie niczym świstak zawijam te kabelki.
Potem nocna kąpiel w Gardzie i pierwszy spot, czyli Campione. Miejscówka dobra. Pięć metrów do wody. Tylko te ryby się tam przy brzegu tarmosiły jakby chciały sobie nogi wyhodować. Już mi ślinka leciał na myśl o kolacji. Hmmm... na płotki mi to nie wyglądało, ani na szczupaka. Jeszcze się okaże, że trujące. W zasadzie to nie byłem godny.
Kolejny dzień to w końcu kitesurfing :) Spot niestety płatny i to 10 euro. No a co tam, w końcu kite. Sam wybór miejsca nie był przypadkowy. Chwilę wcześniej poczytałem. Więc może się pochwalę, że wiem. No więc trzeba zacząć, że na Gardzie są wiatry termiczne. Występuje coś, na co na kursie Ika kazał mówić Venturi Effect. Garda jest podłużna i tylko w północnej części występuje wiatr. Prawe i lewe wybrzeże to góry i skały, wysokie na jakieś 100- 200m. Powietrze się nagrzewa i potem przeciska północy na południe z rana i w drugą stronę po południu. Popołudniowy wiatr jest silniejszy i występuje głównie na lewym brzegu. Poranny jest słabszy i na prawym brzegu. Najbardziej północna część jeziora jest zarezerwowana dla windsurferów. Niby kite'owcy za bardzo świrowali i ściskali się z promami. Najwyraźniej promy nas nie polubiły.
Od 13 coś się wiatr zaczął rozkręcać. Więc mniej więcej tak jak mity mówiły. Nie jest to raczej miejsce dla początkujących. Plaża nie jest za duża, a wiatr na niej świruje, więc trzeba uważać. Bez pływania pod wiatr się nie obejdzie, bo jak zwiewa to tylko na skały, albo w świat. Z resztą na spocie wymagają 3 stopnia IKO.
Zaskoczeniem natomiast był dla mnie sam wiatr. Spodziewałem się szkwałów i ciągłej zmiany siły. A tu wiało jak z suszarki 14- 15 węzłów. Nie wiem czy miałem farta, czy tak zawsze, ale jak dla mnie bomba.
Niestety nasze spanie na dziko, nie spodobało się włodarzą plaży i zaczęli coś wykrzykiwać. Stwierdziliśmy, że nie będziemy naginać gościnności i jeszcze wieczorem ruszyliśmy dalej.
Ekipa ze spotu sprzedała nam niestety nie miłą informację. Cały region od Genui, aż do Francji jest wyjęty z kite'owania. A pierwszy spot to dopiero Cannes. Trochę się wierzyć nie chciało. Ale okazało się prawdą. Wybrzeże jest przepiękne i polecam się przejechać trasą wzdłuż niego. Nie autostradą, tylko samo wybrzeże. Widoki mega. Każdy skrawek, czegoś co można nazwać plażą jest zagospodarowany przez jakąś restaurację, albo plażę z leżakami. Więc z kite'm raczej nie łatwo. A i tak szczególnie nie wiało w tym czasie.
Jako, że po wyjeździe z Campione spaliśmy w aucie na stacji benzynowej, stwierdziliśmy, że można tą jedną noc spędzić na kempingu. Szczególnie, że zbiornik na wodę jeszcze nie był podłączony, no i nie miał wody. Ciepły prysznic to fajna sprawa. Jakoś się o tym zapomina na co dzień. Z rana podpiąłem pompę wody, kran, zbiornik na full i ruszamy dalej... Całe 100 metrów dalej. Bo kiedyś w końcu trzeba pracować.
Pizza pizzie nie równa. Taką typową włoską, na cienkim cieście, bez tony różnych dodatków już tak łatwo nie jest znaleźć. I nie mówimy tu o sytuacji, gdzie kucharz posępił w czasie przygotowywania.
No ale jedziemy dalej. W nocy docieramy do Monako. I na dzień dobry kontrola drogowa. "Haszish, marichuana, malboro?". A nie sorki, to było w Paryżu. "Documents please". Wszystko miło i kulturalnie. Fotka na baj baj.
Przejeżdżamy fragmentami toru, gdzie rozgrywany jest wyścig Formuły 1 i zatrzymujemy się przy tym placu, gdzie średnia wartość auta to pół miliona złotych, jak nie baksów. Ludki są tam obrzydliwie bogaci. Nawet taksówkarze jeżdżą nowiutkimi Bentleyami.
Chyba nie potrafiłbym żyć w takim przepychu... za długo ;) Ale tak serio to wysoce elokwentne rozmowy w smokingu o przejęciach pól naftowych i kopalni diamentów to nie mój styl, więc jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do Cannes i okazuje się, że faktycznie można zaparkować auto na samej kitesurfingowej plaży, tfu asfalcie. Ale niestety ze spaniem już nie tak kolorowo. Powiedzmy, że nasz namiot dachowy jest średnio dyskretny. Policja co raz przyjeżdżał podglądać jak miejscowa młodzież szalała. Raz w radiowozie, raz po tajniacku. Spanie tam odpadało, więc sytuacja nie za ciekawa. Środek nocy...
Żyją od 7 lat w vanie
Podróżowanie to spotykanie co raz to nowych ludzi. Tym razem spotkałem bardzo interesujących więc zdecydowałem się o tym napisać.
Przedwczoraj opuściłem La Palme i przeniosłem się do Canet en Roussillon. Było już ciemno, więc cel jeden znaleźć miejsce do spania możliwie blisko kitespotu. Parking wzdłuż drogi tuż przy plaży może nie jest moim wymarzonym miejscem, bo z rozbiciem namiotu jest ciężko, ale daje radę. Staram się parkować blisko kogoś innego, kto wygląda jakby planować zostać na noc.
Tym razem poznałem parę, a w zasadzie dwie. Hiszpanie, podróżujący ze swoimi znajomymi, parą francusko- włoską. I to właśnie ta druga mi trochę zaimponowała. Parkowali starym vanem, a jak się okazało później to jest och wspólny dom od 5, czy 6 lat. Mają dwa takie vany i tak sobie żyją. Pytałem jak się stało, że zaczęli tak żyć. Myślałem, że życie ich do tego zmusiło. Ale okazało się, że chłopak włada 3 językami, więc jak na francuza jest superbohaterem, a dziewczyna, uwaga.. siedmioma. Mają nawet wyższe wykształcenie. Mieszkanie w vanie jest dla nich sposobem na życie i podróżowanie. Przez ten czas jak są razem starają się co miesiąc, dwa zmieniać miejsce. Najdłużej jak na razie zostali w Paryżu, aż pięć miesięcy. Pracują jak potrzebują pieniędzy. Dziewczyna gra na flecie, a chłopak jest kucharzem, bierze też udział w zbiorach winogron.
Na pytanie dlaczego zdecydowali się na takie tryb życia, powiedzieli, że pracować pół miesiąca tylko po to żeby zrobić opłaty za mieszkanie itp. jest bez sensu. Pieniądze zaoszczędzone w ten sposób można wydać na podróżowanie. Mówią, że na początku nie było łatwo, ale od kiedy zamontowali na vanie panele słoneczne, jest im dużo łatwiej. Mają swojego pieska. Mnie osobiście rozbroił kwiatek na aucie.
Na bieżąco postęp wyprawy możecie śledzić na
facebook.com/kitelancers