Po zeszłorocznej "masakrze wiatrem pasatowym" na PWA Fuerteventura obiecałem sobie, że już nigdy nie pojadę tak nieprzygotowany. Także w tym roku jedynie z myślą o tym evencie zarejestrowałem do sezonu żagiel 4.9, powiększyłem klaser o kilka finów w małych rozmiarach i kupiłem bilet na 5 lipca - 15 dni przed zawodami.
Powitała mnie tam klasyczna kanaryjska pogoda -
30 stopni i 30 węzłów. I tak o 12 w południe. Zanim wykaraskałem się na wodę było już 45 węzłów - idealnie na "przywitanie z oceanem" ;). W odróżnieniu od zeszłego roku wchodził całkiem solidny 1,5-2metrowy swell, co czyniło slalom na pięciometrowych żaglach jeszcze bardziej samobójczym.
Przez 2 tygodnie nie wyjąłem z worka większego żagla niż 6.3, a 5.6 było najczęściej używanym rozmiarem. Kilka dni później przyjechał mój Loftowy kolega Ben vd Steen, który przeprowadził tam camp dla slalomowców-amatorów. Zostały również wystawione bojki także każdego popołudnia po zakończeniu porannej sesji testów i obfitym lunchu, przez 2-3 godziny katowaliśmy starty i zwroty.
Potem na kilka dni przed zawodami, swell zniknął, wiatr skręcił na offshore i dołożyło kolejne 15 węzłów także miałem kilka dni na ustawienie swojej tajnej broni - 4.9. Byłem bardzo zadowolony, bo jako jeden z nielicznych na akwenie (a pojawili się już wszyscy), miałem coś co zbliżało się do słowa "kontrola", gdzie cała reszta miała duże problemy, szczególnie na rufach.
Oczywiście zdarzało mi się zaliczyć jakąś spektakularną glebę, po której bywałem otępiały lub ludzie na plaży pytali się czy wszystko ok, ale generalnie nie wyglądało to tak źle. Więc zupełnie nieoczekiwanie modliłem się, żeby takie warunki utrzymały się na zawody, a najlepiej dołożyło jeszcze swellu na którym trenowałem cały poprzedni tydzień. Jednak prognoza mówiła zupełnie co innego.
W dzień rejestracji, jeszcze łupało, ale już ciutkę słabiej, a o 10.00 pierwszego dnia wiatr wyłączył się zupełnie. Pierwszego dnia nie rozegraliśmy więc nic.
Miłym zaskoczeniem była dla mnie ilość polskich "kibiców", którzy naprawdę dawali mi odczuć wsparcie już na prezentacji zawodników na scenie i potem przez resztę tygodnia. Szkoda tylko, że nic ciekawego im nie pokazałem, ale o tym za chwilę...
Drugiego dnia udało się rozegrać rano kilka heatów, potem wiatr gdzieś uciekł na resztę dnia i wrócił w sam raz, żeby dokończyć zaczętą rano eliminację. Mimo nienajlepszego startu, dzięki nieziemskiej prędkości i niesamowitych zwrotach finał wygrał Benny van der Steen. Ja swój heat eliminacyjny przeszedłem bez większej spinki, a w ćwierćfinale zaliczyłem niezły start, z pierwszej boi wyszedłem piąty, na karku Petera Volwatera i gdy na trzeciej boi pojawiła się dziura, stwierdziłem, że to idealny czas na atak. Włożyłem się w zwrot chyba ciut za bardzo, a przez to, że w żaglu nie było mocy, fin stracił ciśnienie i deska odjechała mi spod nóg na zewnętrzną, a ja wylądowałem twarzą w wodzie -
klasyczny reverse spin-out.
Trzeci dzień to znów zero wiatru. Czwarty okazał się jedynym klasycznym Fuertedniem. Od samego rana ściganie na żaglach 7.8-7.0 i dalej w dół. Plan dnia w postaci trzech pełnych eliminacji udało się wypełnić w 100%.
Człowiekiem dnia był zdecydowanie Finian Maynard, który zaliczył trzecie i wygrał dwa finały wysuwając się tym samym na prowadzenie. Mój scenariusz wyglądał niestety trochę inaczej i dosyć mocno powtarzalnie.
Mianowicie heaty eliminacyjne przechodziłem z tak zwanym palcem, następnie w ćwierćfinałach napotykałem różnego rodzaju problemy. Za każdym razem wygrywałem start, lecz jechałem z motorówki skąd było najdalej, ale i tak dojeżdżałem do pierwszej boi na pozycjach kwalifikujących lub na piątym, a potem zaczynały się jaja. A to nie chciałem się rozwalić z Benem,
pojechałem na około i 4 osoby wbiły mi się na wewnętrzną. A to na pełnej pycie wjechałem na wewnętrzną Bjorna, a miejsca było tak mało, że uderzyłem w boję w momencie przerzucania żagla i
zostałem znokautowany, tylko że z wody podnosi się wolniej niż z desek ringu. A to wyjmując tylną nogę ze strapa rozglądałem się dookoła, jakby tu wejść na wewnętrzną i zupełnie nie zauważyłem, że deska jest całkowicie w powietrzu i
zamiast rufy wykonałem half air-grubby into big splash.
Nic dziwnego więc, że ostatniego dnia bardzo chciałem się ścigać. Wszystko wyglądało normalnie, rozegraliśmy chyba 4 pierwsze heaty,
ale potem wiatr zupełnie znikł i to był koniec zawodów. Finian mimo ogromnych nerwów, gdy pojawiała się delikatna bryza, został na topie, a ja skończyłem na 32. miejscu.
Zdecydowanie nie zawody moich marzeń i nie będę się tu za bardzo rozpisywał o powodach czy wnioskach, mam nadzieję tylko, że 2 tygodnie takiego treningu nie poszły na marne i w przyszłym roku wrócę tam zdecydowanie silniejszy i bardziej rozważny. A w Turcji, jednym z moich ulubionych spotów w tourze, postaram się Wam dostarczyć trochę więcej pozytywnych emocji.
Pozdrawiam
Maciek Rutkowski POL-23
(Burn, LoftSails, Patrik, Quiksilver, Unifiber, Easy Sports)
P.S. Po powrocie do domu zobaczyłem, że moja Burnowa koleżanka Karolina W. pomściła polską krew i klepnęła PKRA na tej samej wodzie gdzie ja tak dawałem dupy. Gratulacje!!