Trojmiasto.pl: - Jak pan trafił do windsurfingu?
Przemysław Miarczyński: - Nieco okrężną drogą, gdyż najpierw próbowałem sił w piłce nożnej, hokeju, pływaniu, a nawet szachach. Lista pokaźna, ale mój staż w każdej z tych dyscyplin nie był zbyt długi. Na lodowisku męczyłem się może dwa miesiące, na basenie wytrzymałem ze dwa tygodnie, z futbolem dałem sobie spokój, gdy trener zarządził żonglerkę, a mi piłka ni jak nie chciała się kleić do nogi, z kolei do szachownicy usiadłem ze względu na ojca, który prowadził w tej dyscyplinie klub osiedlowy.
Na wodzie od początku było łatwiej?
Na pewno trudniej niż teraz. Barierą był przede wszystkim sprzęt. Nie wystarczyło tak po prostu pójść do sklepu i kupić sobie żagiel. Ja z bratem - Jarkiem mogłem zacząć żeglować, bo duży żagiel mama przerobiła na dwa małe.
Miałem osiem lat, gdy najpierw sami próbowaliśmy ćwiczyć na jeziorze, a rok później zgłosiliśmy się do klubu. Zresztą SKŻ od tamtego czasu też bardzo się zmienił na lepsze, przy pomocy miasta rozbudował się. Ponadto od dwunastu lat klub ma wsparcie sponsora - Ergo Hestii. Dzięki temu są pieniądze na wspieranie zawodników i organizację wydarzeń żeglarskich, można planować w dłuższym okresie.
Staliśmy się przecież przez te lata wyjątkowym miejscem na żeglarskiej mapie Polski. W 2010 roku mieliśmy mistrzostwa Europy juniorów i seniorów olimpijskiej klasy RS:X podczas Sopot Ergo Hestia Windsurfing Festival 2010. W ubiegłym roku były organizowane mistrzostwa w kiteboardingu i międzynarodowe mistrzostwa Polski Formuła Windsurfing, w ramach Ergo Hestia Cup 2011. To znaczy, że jesteśmy w czołówce. W tym roku czekają nas mistrzostwa Europy w klasie 29-er.
To naprawdę zmiana w porównaniu z czasem, kiedy zaczynałem przygodę z żeglarstwem. Cieszę się, że dziś prawie dla wszystkich to naturalne, że polski windsurfing jest jednym z najlepszych w Europie.
Czuję się pan gwiazdą Sopockiego Klubu Żeglarskiego?
Wydaje mi się, że sukcesy mnie nie zmieniły. Nawet mi głupio, gdy młodsi adepci żeglarstwa w naszym klubie mówią mi dzień dobry i zwracają się do mnie per pan. Staram się skracać dystans, bo w naszym klubie zawsze panowała niemal rodzinna atmosfera.
Przecież nie tylko moje sukcesy sprawiły, że SKŻ Ergo Hestia jest najlepszym windsurfingowym klubem w Polsce i należy do ścisłej światowej czołówki.
Marta Hlavaty była trzykrotną mistrzynią świata Formuły Windsurfing, a Małgorzata Białecka, czy w minionym roku Piotr Tarnowski i Agnieszka Bilska sięgali po tytuły mistrzów świata juniorów na desce olimpijskiej. A przecież są jeszcze całe zastępy młodszych zawodników, którzy również mają talent, aby sięgać w przyszłości po medale z najważniejszych imprez.
Stara się pan pomagać młodszym kolegom?
Oczywiście, gdy jest w klubie i ktoś zapyta mnie o radę, to nikomu nie odmówię. Jednak nigdy nie staram się wchodzić w kompetencje szkoleniowca. W Sopocie mamy doskonałą kadrę trenerską i ona wie najlepiej jak prowadzić danego zawodnika, aby najpełniej wykorzystać jego talent. Aby przyszły wyniki, trzeba zaufać fachowcom, trenerom.
Jaka jest recepta na sukces?
Liczy się przede wszystkim praca. Czym więcej godzin jesteś na wodzie, tym stajesz się lepszym zawodnikiem. Mogę zapewnić, że każdy, kto sumiennie trenuje, dojdzie do wyników. Oczywiście, gdy ktoś jeszcze do zaangażowania na zajęciach może dołożyć talent, to do sukcesów dojdzie szybciej od pozostałych.
Idealnie byłoby też trafić do poukładanego klubu, w którym można czerpać radość z żeglowania, nie martwiąc się o sprawy organizacyjne. W SKŻ są świetni trenerzy, zawodnicy, ale bez zaplecza i oczywiście bez sponsora, byłoby znacznie trudniej.
Podkreślam to, bo często organizacyjny aspekt sportu jest pomijany, a to na co dzień bardzo ważne. W klubie z Sopotu np. rodzic trenującego dziecka, zamiast zapłacić za obóz czy sprzęt 2 tysiące złotych, płaci tylko część tej kwoty. Reszta jest finansowana z pieniędzy, które klub dostaje w ramach umowy sponsorskiej. To bardzo ważny mechanizm, który pozwala trenować nie tylko tym, którzy mogą sobie na to pozwolić i pozwala wychowywać przyszłych mistrzów.
Pieniądze oczywiście nigdy nie są w sporcie najważniejsze, liczą się praca i talent. Ale są ważne. Komfort, jaki ma zawodnik, który nie musi się martwić na każdym kroku o sprawy organizacyjne, jest kluczowy do osiągnięcia sukcesu.
W przypadku SKŻ to ważne, że duża firma jest z klubem od 12 lat. Takie długofalowe zaangażowanie daje zawodnikom poczucie bezpieczeństwa i pozwala skupić się na treningach. Cieszę się, że dostrzegło to środowisko żeglarskie: w tym roku Ergo Hestia dostała tytuł "Promotor Żeglarstwa Roku 2011" podczas Pomorskiej Gali Żeglarstwa właśnie w uznaniu za wieloletnie zaangażowanie na rzecz rozwoju naszego sportu.
Własne dzieci też pan pośle na deskę?
O tym, czy chcą to robić, decydować będą same. Natomiast oczywiście stworzę im możliwości, aby spróbowały. Na razie są za małe. Ewa ma trzy lata, a Patryk dziesięć miesięcy. Natomiast treningi optymalnie rozpoczynać jest w wieku 8-10 lat.
Jeśli nie będzie medali, to czas w żeglarstwie będzie czasem straconym?
Na pewno nie. To doskonała szkoła charakteru. Nabędzie się tutaj szacunku do pracy, umiejętności dążenia do sukcesu, stawiania sobie celów i ich realizowania. Można nauczyć się także samodzielności i samoorganizacji. Wreszcie jest to jeden z nielicznych sportów wolnych od niedozwolonego dopingu.
Pamięta pan pierwsze zarobione w sporcie pieniądze?
Oczywiście! To było w 1995 roku. Po pierwszym tytule mistrza świata juniorów dostałem chyba 600 złotych. To były dla mnie wielkie pieniądze, bo dwukrotność średniej miesięcznej płacy w Polsce. Pojechałem z bratem do firmowego sklepu żeglarskiego do Gdyni, w którym wcześniej mogliśmy co najwyżej poprzyglądać się wystawom, bo tak wysokie były ceny, i za wszystko kupiliśmy kurtki i bluzy. Do dziś pamiętam, jacy byliśmy dumni, gdy wracaliśmy do domu pociągiem. Mieliśmy wrażenie, że wszyscy na nas patrzą i nam zazdroszczą.
Jakie wyrzeczenia trzeba ponieść, aby być wyczynowym żeglarzem?
Trzeba pamiętać o dyscyplinie; dobrze się prowadzić. Nie mówię już o odstawieniu takich rzeczy jak alkohol czy inne używki, ale trzeba trzymać wagę. To wiąże się z rezygnacją z wielu potraw. A lubię dobrze zjeść... W dodatku tak klasycznie i po polsku, i włosku, czyli smakołyki na ogół ciężkostrawne i wysokokaloryczne. Cierpię, gdy odmawiam sobie golonki, a czasem zwykłych frytek.
Boi się pan czasem na wodzie?
Raczej nie. Trzeba tylko przestrzegać reguł, nie igrać z naturą. Paradoksalnie większe niebezpieczeństwo zagraża nie zawodnikom, a trenerom. Brałem udział w takim wyścigu, w którym zginął ukraiński szkoleniowiec. Wypadł za burtę.
Zdarzają się panu chwile zwątpienia?
Im się dalej zaszło, tym są większe wątpliwości. Gdy jesteś blisko celu, większe jest rozczarowanie, gdy nie uda się po niego sięgnąć. Ja miałem takie chwilowe zwątpienia w trakcie eliminacji przed igrzyskami i w Sydney, i w Atenach. Długo nie układały się one po mojej myśli, rywale uciekali i było realne niebezpieczeństwo, że obejdę się smakiem. Jednak nawet wówczas wewnętrznie czułem, że nie potrafię żyć bez windsurfingu. Myślę nawet, że niepowodzenia mobilizują mnie do jeszcze większej
pracy.
Przed panem już czwarte igrzyska olimpijskie. Jakie pan stawia cele przed sobą?
Mam komfort, gdyż posiadam indywidualną umowę ze sponsorem, właśnie z Ergo Hestią. Stypendium otrzymuję również od miasta Sopot. Bez profesjonalnego finansowania trudno dziś myśleć o profesjonalnym sporcie.
Do Londynu pojadę walczyć o medal. Wiem, jak to jest być olimpijczykiem, mam na koncie piąte miejsce z regat z 2004 roku, dlatego już sam start w igrzyskach mnie nie zadowala.
Oby tylko warunki były lepsze niż na poprzednich zawodach olimpijskich. Najważniejsza jest psychiczna motywacja, a ta u mnie jest bardzo silna. Także fizycznie czuję się bardzo dobrze.
Rok olimpijski rozpoczął pan złotym medalem na mistrzostwach Europy na Maderze. Jakie znaczenie ma dla pana ten już trzeci w karierze w klasie olimpijskiej tytuł najlepszego na kontynencie?
Wzmocnił mnie, utwierdził, że wszystko idzie zgodnie z planem. Już dawno nie wygrałem nic tak ważnego. W kontekście igrzysk jestem bardziej spokojny. Potwierdziłem, że to mi należy się wyjazd do Londynu. Sukces jest tym bardziej wart podkreślenia, gdyż do tych regat nie przygotowałem się specjalnie.
Czy podobnie będzie przed mistrzostwami świata, które czekają pana już w marcu?
Tak. Też postaram się wystartować na luzie, bez presji. Do regat podejdę z marszu, po 10-dniowym treningu w Kadyksie. Dopiero po mistrzostwach świata zacznę właściwe przygotowania do igrzysk.
Jednak w Kadyksie w 2003 roku został pan mistrzem świata w klasie olimpijskiej. Nie spróbuje się pan pokusić o powtórkę?
Dużo zależeć będzie od warunków. Gdy wygrywałem na Mistralu, moim sprzymierzeńcem był Levante, czy silny i ciepły wiatr, który przychodzi od lądu. Teraz regaty są w innym terminie, gdyż dziewięć lat temu startowaliśmy w sierpniu. Dlatego pogoda może być zupełnie inna. Jednak bez względu na warunki będę walczyć o jak najlepszy wynik. Gdy staję na starcie, to podchodzę profesjonalnie do tego, co robię. Jestem to winny sobie, moim kibicom, klubowi, sponsorom.