Coś dawno się nie odzywałem... To pomyślałem, że się odezwę, szczególnie, że trafiła się całkiem sympatyczna okazja. Przez ostatnie trzy sezony co zimę w różnych składach meldowaliśmy się na
Cabo Verde w poszukiwaniu wiatru i fal. Ale w zeszłym roku na 3 tygodnie naszego wyjazdu trafiły się zaledwie 3 albo 4 dni dobrego pływania, więc stwierdziliśmy, że pora odwiedzić jakieś nowe miejsce.
Tym sposobem 6-ego lutego spakowaliśmy się i przylecieliśmy do
Cape Town (RPA). Już wcześniej pytaliśmy się znajomych o pływanie tutaj i okazało się, że na miejscu siedzą, już nie pierwszy raz -
Kuba Kosmowski, Nick de Wanemeaker i Rich Jones - czyli trzy znajome twarze i całkiem nieźli kozacy na wavie jak sie okazuje. Na lotnisku czekał na nas umówiony transfer ale jak wyciągnęliśmy nasze paczuszki ze sprzętem to driver stwierdził, że jedzie do domu po przyczepę. Tym sposobem przekiblowaliśmy na lotnisku 1,5 godziny - niezły start.
Drugiego dnia wiatru nie było widać, więc zajęliśmy się wynajmowaniem auta i wymienianiem kasy na lokalne Randy. To drugie okazało się niezłą misją bo z okazji soboty wszystkie kantory pozamykały się w południe. Podążając do jedynego miejsca w mieście, gdzie podobno powinno być coś otwarte trafiliśmy do Canal Walk - zakupowego molocha. Kosmicznie olbrzymie centrum handlowe jakiego jeszcze nie widzieliśmy, to też szybko się pogubiliśmy... Resztę dnia obklejaliśmy nasze
nowe Aerotechy Charge i Phantom, które dotarły do nas w sam raz na wyjazd.
Kiedy kolejnego dnia rano wiatr się nie pokazał, a sprzęt już gotowy i my byśmy też chętnie popływali, stwierdziliśmy, że zamiast siedzieć w domu jedziemy na wycieczkę na
Przylądek Dobrej Nadziei czyli najbardziej wysunięty na południe skrawek Afryki - jakieś 80km od Blouberg Strand przy której mieszkamy. Jednak za względu na upał szybko nam się jazda naszą nieklimatyzowaną limuzyną znudziła. Dotarliśmy do
Muizenberg, plażowej miejscowości, gdzie przy długaśnej plaży z deskami do surfingu i bodyboardingu taplało się z 200 osób. Czym prędzej namierzyliśmy pobliską wypożyczalnie surfingówek (nie mieliśmy żadnych ze sobą) i kolejne 2,5 godziny spędziliśmy na łapaniu fal. Fala nie była za duża, ale i my na surfingu nie należymy do kozaków, więc było całkiem przyjemnie.
Na całe szczęście 4 dnia wieczorem pojawił się wiatr. Zaliczyliśmy więc rozgrzewkową sesje na 5.7 i 5.8 na małych falach w przyboju
Sunset Beach. Wcześniej tego dnia spotkaliśmy się z Kubą Kosmowskim. Wdzieliśmy już wcześniej, że Kuba jakiś czas temu złamał rękę i miał chwilę przerwy ale wydawało się, że powinien już powoli wracać na wodę. Niestety Kuba właśnie wracał od lekarza, gdzie okazało się, że jeszcze około 3 tygodnie ma pływanie z głowy.
Wtorek to już zupełnie inna bajka. Rano wystartowaliśmy po raz kolejny na Sunset Beach i odpaliliśmy 4.7 i 5.3. Szybko okazało się, że wiatr się wzmaga i musieliśmy się przetaklować na 4.2 i 4.5. Kiedy zjeżdżaliśmy na lunch ja nie za bardzo byłem w stanie pływać na 4.5... a wiatr dalej się rozkręcał. Po południu zgodnie z zaleceniami Kuby pojechaliśmy do Big Bay, gdzie wiatr zazwyczaj jest trochę słabszy a i fale nieco czystsze - tym razem oznaczało to, że na 4.0 i 3.5 dało radę pływać. Na wodzie spotkaliśmy między innymi Nicka de Wanemeakera, który namierzał największe fale i kręcił
potężne stall loopy (kiedy lecisz wysoko do góry, i w ostatnim już momencie spadając w dół robisz front loopa). Tuż obok świrował Kevin Mevissen, który z kolei zabierał się za podwójnego loopa ale podczas którejś próby wylądował idealnie na maszt rozrywając żagiel równiutko na pół. Wobec takiej motywacji też zabraliśmy się za kręcenie i na pierwszy ogień poszły właśnie stall loopy (czyściutko lądowane na plecy) i back-loopy, które szczególnie ja męczę już od jakiegoś czasu. Kiedy wieczorem wróciliśmy do domu Maciek uruchomił dobrze znane hasło, czyli: "O jezu, jak mnie wszystko boli..." - znak, że było dobre pływanie :).
Kolejnego dnia wiatr się nieco uspokoił ale za to fala trochę urosła a nam się przypomniało, że warto porobić jakieś fotki. Dzień zaczęliśmy znowu od Sunset Beach i ostrego nastawienia na skoki. Próbowaliśmy różnych kombinacji ale na wyróżnienie zasługuje pierwsza próba table-top-forward Maćka. Wyglądała bardzo OK i gdyby Maggol w ostatniej chwili nie puścił sprzętu to kto wie... może by ustał. Równocześnie na wodzie byli Anxton Ontageui i Andreas Olessanderson (S-66), którzy na zmianę kręcili podwójne-forwardy i back-loopy z jedną ręką. Jest od kogo się uczyć... Dzień zakończyliśmy popołudniową sesją jazdy na fali a z wody zeszliśmy dopiero kiedy wiatr siadł zupełnie do zera. Hitem dnia okazała się nasza
nowa deska Exoceta - Usurf 76, która przy jeździe na fali przewyższyła nasze najśmielsze oczekiwania - a już poprzedni model był całkiem udany...
Czwartek był bezwietrzny, więc postanowiliśmy zaatakować
Table Mountain, czyli sporą (1020m) górę tuż przy Cape Town. Zaczęliśmy się wdrapywać dość ochoczo i kiedy po godzinie zobaczyliśmy znak, który (jak nam się wydawało) mówił, że jeszcze 25 minut, parliśmy do przodu. Po kolejnych 40 minutach spotkaliśmy lokalnego włóczykija schodzącego w przeciwną stronę. Okazało się, że do szczytu brakuje nam jeszcze około 1,5 godziny włażenia po stromych głazach. Tym czasem skończyła nam się woda co ostatecznie przesądziło o zwycięstwie góry. Ale kilka fajnych fotek udało się upolować. Być może spróbujemy wspinaczki jeszcze raz, tym razem z większą ilością wody i w lepszych butach bo klapersy okazały się słabym pomysłem. Ale teraz ważne jest to, że zostały nam jeszcze 2 tygodnie w RPA, sprzęt poustawiany, my rozpływani, więc pora na męczenie nowych tricków. W planach na ten wyjazd są przede wszystkim Push loop, Table top forward no i ten-którego-nazwy-nie-wolno-wymawiać czyli Double forward. Ale zobaczymy co z tego wszystkiego wyjdzie.
Do usłyszenia,?
Leszek Rutkowski? [Exocet, Aerotech, Infinity, O'neill, Hydrosfera, Deemeed]
P.S. A na koniec jeszcze zagadka: o co chodzi na poniższym zdjęciu?