Wyjechaliśmy w środę. Miało być o 5:00 rano, ale w końcu ruszyliśmy o piątej po południu.
Team składał się z zawodników w różnych dziedzinach: Maciek Ciacho Andrzejewski, Janek Kasta-Masta-Rasta Kastory, Filip Fajans Matejak i Maciek Potwór/Małpa Stefańczyk. W busie 7 desek + jedna surfingowa i 11 żagli. Droga przebiegła nieźle. Obowiązkowy postój w Macu w Poznaniu, którego było strasznie trudno znaleźć, małe zakupy w Lidlu i ruszyliśmy dalej. Mieliśmy z tyłu łóżko, więc całą drogę dwóch spało, dwóch prowadziło.
Do Klitmoller w Danii dojechaliśmy około 10:00 następnego dnia. Ulokowaliśmy się w tanim domku na polu kampingowym. Reszta dnia upłynęła na golfie na bunkrach na plaży, fikołkach z bunkrów i beerbongach.
Drugiego dnia, z samego rana pojechaliśmy na
pierwszy spot, czyli do portu w Klitmoller. Już pływali. Żagle 4,0 były w sam raz. Padało i była mgła, ale po pół godzinie rozpogodziło się i trochę siadło. Ostatecznie otaklowaliśmy 4,7. Spot fajny. Lekki off-shore i fala wzdłuż brzegu około 3m. Plaża była strasznie kamienista i trochę pokaleczyła nam stopy. Maciek ustał spocka, Potwór i Faja vulcano. Koło 12:00 Potwór dodzwonił się do mieszkających niedaleko braci Dziewięckich, którzy zabrali nas do
Hansthollm. Pierwsze wrażenie na miejscu to idealny side-shore, fala 2,5 m (w normalnym kierunku) i trudny do opisania zapach duńskiej przetwórni ryb. Wszyscy latali na żaglach 3,7 – 4,0. My otaklowaliśmy 3,4, 3,7 i 4,0, Na wodzie był super poziom, gigantyczne backloopy, cheeserole i jazda na fali kilku gości dobrze nas nastroiła. Wieczorkiem sauna.
W sobotę znów wylądowaliśmy w Hansthollm. Wiało 35-45 węzłów i było 12 stopni. W grę wchodziło tylko 3,4 i 3,7. Fala około 3,5 – 4 metry, ale dużo bardziej równomierna i o okresie około 6-7 sekund. Lataliśmy. Maciek kręcił na kamerze. Potwór załapał parę fajnych jazd z falą i gonitwę za sprzętem z 500 metrów. Konkretnie go zmieliło i zrezygnował z reszty dnia. Faja zrobił wielką próbę do backloopa. Niekontrolowaną i nieustaną, ale wyleciał nieźle. Ja trochę poskakałem, ale raz niestety straciłem zestaw 4 metry nad wodą i zrobiłem niekontrolowane salto bez zestawu. Poza tym
plaża była niebieska od ruskiego transportu szamponów Shamto, który wyskoczył za burtę. Po 4h pływania strasznie zmarzliśmy, wiec spakowaliśmy się i zaczęliśmy wracać. Po drodze, wzdłuż pobocza stało strasznie dużo samochodów, jakby Duńczycy zbierali mule. Okazało się, że szampony opuściły pokład w Nike'ach. Kontenery pospadały ze statku transportującego towary. Może jutro też nam się uda znaleźć jakieś buty... Wracając spotkaliśmy jeszcze Marchewę i Osziego, który dopiero co zaliczył nam egzaminy na instruktora windsurfingu. Dopiero przyjechali, a my już wyjeżdżamy.
Dziś był ostatni dzień. Długo się pakowaliśmy, ale udało się 2h popływać. Wiatr się trochę odkręcił, wiec pływaliśmy w Klitmoller w porcie, fala też była mniejsza i wiało na 5 metrowe żagle. Przy brzegu było mało wiatru i bardzo silny prąd, który przemielił Potwora i Jasia i pozbawił ich zapału do dalszego pływania. Ja z Maćkiem katowaliśmy dalej i zaliczyliśmy sporo fajnych lotów. Spotkany wczoraj Oszi po 5 halsach, pierwszego dnia złamał deskę i resztę dnia szukał nowej. My ruszyliśmy dalej w trasę.
Droga do Almanarre trwała trzy dni. Zwiedziliśmy dużą część Europy. Nocowaliśmy w Holandii w Apellsdorm. Rano zrobiliśmy zakupy w miejscowym warzywniaku, które poprawiły nam samopoczucie na całą dalszą podróż. We Francji droga wiodła przez Lyon. Potwór z Maćkiem wymyślili, że nie warto płacić za francuskie autostrady, więc pół kraju jechaliśmy tzw. route nationale, zahaczając o każde przydrożne miasteczko. Po drodze spragnieni mocnych wrażeń zatrzymaliśmy się w Six-fours-les-plages.
Wiało od rana, w związku, z czym na zatoce zrobiło się 1-1,5m fali. Niestety warunki były nierówne i raz nasze żagle 4,7 były za małe, a zaraz robiły się dużo za duże. Pływaliśmy około 3 godzin otoczeni miejscowymi surferami, których było całe stado. Trzeba było na nich uważać pływając na fali, ale po ciężkich duńskich warunkach to już był pikuś.
Ostatnie trzydzieści kilometrów, które zostały nam do Almanarre pokonaliśmy dość szybko, ale i tak camping był już zamknięty. Nocowaliśmy na przydrożnym parkingu. Pomimo dużej renomy tego miejsca na wiatr czekaliśmy trzy dni i się nie doczekaliśmy. Zrobiliśmy za to kilka wycieczek po okolicznych winnicach, a resztę czasu spędziliśmy na plaży opalając się i pływając na skimie (w końcu sportowy charakter wyjazdu też musiał zostać zachowany). Na szczęście pozostały nam jeszcze beerbongi (najlepszy czas osiągnął Maciek – 0.5l piwka w 2.76 sek., ale konkurencja była wyrównana).
Spędzając cały czas w towarzystwie ośmiu desek
byliśmy bardzo zawiedzeni warunkami i nakręceni na kolejny spot. W grę wchodził powrót do Danii, wyjazd na północ Francji i odwiedzenie jez. Garda we włoskich Dolomitach. Po dłuższym namyśle i przeliczeniu kapitału ruszyliśmy nad Gardę. (Może gdybyśmy zamiast dwóch skrzynek jedzenia zakupili z pięć zgrzewek piwa więcej, to byłoby nas stać nawet na dojazd do Hiszpanii.) W międzyczasie zahaczyliśmy o Saint Tropez, Cannes i Monako, gdzie podziwialiśmy pozostałości po jednym z największych na świecie pokazów jachtów. Było na bogato.
Jez. Garda przywitało nas piękną, bezwietrzną pogodą. Zrobiliśmy sobie tour po mieście i poszliśmy na pyszną pizzę. Po półtora tygodnia jedzenia zupek chińskich i kukurydzy z groszkiem i majonezem smakowała lepiej niż cokolwiek. W miejscowym surfshopie powiedzieli nam, że o tej porze roku wiatry termiczne są tylko wcześnie rano (od 6.30 do 10) i czasami wieczorem. Zdecydowaliśmy skrócić nasz wieczór, żeby wstać na czas.
O 8:00 byliśmy na spocie. Żagle 5.7 były by okej, ale tylko Fajans miał 5.8, a ja z Potworem po 5.3. Maciek-leń robił zdjęcia. Potwór ustał spocka. Nagle wiatr zaczął siadać, a mnie trochę zniosło w dół jeziora. Miałem problemy z powrotem. Na szczęście 'chłopacy' o mnie nie zapomnieli i zarządzili akcję ratunkową. Po powrocie poszliśmy na rowery. Rowerzysta-wyjadacz w osobie Fajansa poprowadził nasz peleton i pokonaliśmy 500m przewyższenie. Gdy wracaliśmy z górki Filip był szybszy od wszystkich samochodów na trasie i siał spustoszenie.
Następnego dnia znów wstaliśmy wcześnie, ale tym razem nie wiało. Szybko spakowaliśmy samochód i ruszyliśmy do Czech. Może popływamy sobie w Pradze pod mostem Karola.
Wracamy zadowoleni, ale nienasyceni. Na pewno pojedziemy gdzieś jeszcze w tym roku. Jeśli nie do Klitmoller w listopadzie, to przynajmniej nad Zalew Zegrzyński.
Relacja by Kastor & Fajans.
P.S.
Chcielibyśmy podziękować:
Stasiowi za to że jest,
Rodzicom za wsparcie finansowe,
Tacie Potwora za samochód,
Braciom Dziewięckim za miłe przyjęcie,
Kubusiowi W. za pożyczenie sprzętu (kuruj się baranie!!),
Kijkowi za deskę surfingową
...i babci Maćka za ciasto na drogę.
No i Wam za cierpliwość w czytaniu.